Młodzi ludzie często bardziej niż na pierwszą gwiazdkę czekają na ten moment, kiedy na ekranie ich telewizorów Kevin sam w Nowym Jorku spotka w hotelu Donalda Trumpa. Wydając płytę „Kolęda na cały rok” z tekstami ojca i zapraszając do współpracy wielkich artystów, myślałeś bardziej o pokoleniu starszym, które potrafi się zatrzymać?
Głęboko wierzę w to, że te kolędy mają na tyle uniwersalną treść i piękną melodię, czyli połączenie, które często jest trudne do osiągnięcia, że przez dobór artystów jestem w stanie z nimi dotrzeć do przeróżnych grup wiekowych. Stąd Alicja Majewska i np. Natalia Szroeder.
Muszę przyznać, że to ona jest największym zaskoczeniem płyty.
Byłem pewien, że to się uda, bo znam jej możliwości, które na co dzień wykorzystywane są w innym repertuarze. Inna estetyka, inna scena, inny szlak, droga. Mało kto wie, że ona pochodzi z muzycznej rodziny Szroederów, a ludzie z kręgu wydawnictwa Lado ABC są z nimi dość mocno związani. Jej stryjek Wojtek Szroeder zawiaduje całą społecznością sejneńską: Orkiestra Klezmerska z Sejn itd. Kacper Szroeder, który jest jej stryjecznym bratem, to trębacz, z którym się znam. Wiedziałem, że ona od najmłodszych lat do Sejn jeździ. Wiedziałem, że oprócz tego, co robi w mainstreamie, dokładnie wie, co chce osiągnąć. I że jeśli się spotkamy przy tych kolędach, to będzie wiedziała dokładnie, jak do tego podejść. I zaśpiewała jedną z piękniejszych kolęd na tej płycie. Bardzo wzruszającą. Przy takiej zbieraninie ludzi chciałem pokazać uniwersalizm. Cel kolęd jest taki, żeby były ponad podziałami, pokoleniami. Komponując i dobierając grupę artystów, kierowałem się dwoma kryteriami. Zależało mi na tym, by na płycie byli ludzie, którzy byli ważni dla ojca. Są Wiktor Zborowski i Marian Opania, którzy byli najbliższymi przyjaciółmi ojca i bardzo ładnie recytują „Kolędę Wołka z Osłem”. Są Alicja Majewska, Artur Andrus, który przyjaźnił się z ojcem…
Reklama
…a ta znajomość zaczęła się od relacji artysta – fan.
Reklama
Tak było! Później się zaprzyjaźnili. A Alicja Majewska – ojciec napisał dla niej największe hity. Reprezentuje grupę wielkich artystów z czasów prosperity ojca jako autora. Jest Grzegorz Turnau i są wspaniałe wokalistki młodszego pokolenia, jak Gaba Kulka, Natalia Przybysz, Monika Borzym, Maniucha Bikont… Wyobraziłem sobie, jak wszyscy ci różni ludzie siedzą ze sobą przy stole i śpiewają.
Czyli typowa polska wigilia. Czy jako współtwórca tej płyty myślisz o tym, jak będzie ona odbierana? Ludzie będą słuchać jej wspólnie czy raczej w samotności?
I tak, i tak. Robiłem test – krzątałem się po domu, a płyta leciała w tle. Czyli to, co się dzieje w święta – jest mnóstwo krzątaniny, mnóstwo bodźców, dzieciaki mają prezenty, ludzie się odwiedzają. W domu jest straszliwy harmider. Ta płyta może sobie grać i to działa. Można usłyszeć co trzeci wers i zatrzymać się na nim przez chwilę. Te kolędy można było zrobić na milion sposobów, ale zamarzyłem sobie, aby brzmienie było jednorodne i opierało się na kwartecie smyczkowym. Lubię też słuchać tej płyty w samochodzie. Jestem wtedy sam na sam z tą poezją. I znowu jadę z tatą samochodem, jak to bywało nieraz za jego życia. Dlatego ta płyta jest dla mnie bardzo ważna.
W zeszłym roku miał premierę dokument „Młynarski. Piosenka finałowa”, w którym opowiadałeś o ojcu. Miałem wrażenie – nie obraź się – że byłeś bardzo zmęczony tematem, pytaniami…
Tak było.
Teraz mam wrażenie, że myśl o ojcu w twej głowie rozkwita na nowo. Kiedy minął już czas, że każdy chciał usłyszeć wspomnienie, ty nagle odkrywasz Wojciecha Młynarskiego dla siebie.
Nie odkrywam. Teraz jest ten czas, że mogę wspomnienie zrobić po swojemu. Nie mówić tego, o co mnie ktoś pyta, albo na co liczy, że usłyszy. Nie muszę brać udziału w sytuacji, która przychodzi do mnie zewnątrz. Wychodzę do ludzi ze swoją opowieścią. Ona pewnie będzie trwała latami. Nie mam planu. Myślę, że kolędy to bardzo ważna rzecz. To jest też moje spotkanie z ojcem. Dużo z tych tekstów przeczytałem po raz pierwszy dopiero niedawno.
Przeczytałem o teczce, z której wyciągałeś teksty…
Tak. I np. było napisane „Kolęda”. Przewracam kartkę – „Kolęda”. Uzbierałem całą garść tych tekstów i zacząłem robić śledztwo. Zapytałem kilku osób, z którymi pracował. Przygotowałem się. Dla ojca kolędy były bardzo ważne. I czas świąt. Bo jemu nie było łatwo żyć, poruszać się w rzeczywistości, pomimo tego, że bardzo fachowo ją komentował. Jak przychodziły święta, to tęsknił za rzeczami, których nie było na co dzień. Żeby wszyscy byli razem, żeby sobie przebaczali, mówili sobie dobre rzeczy. Żeby nie czuć się samotnym. Większość tych tekstów jest o tym, żeby być razem, pamiętać o drugiej osobie. Dlatego to było dla mnie osobiste. Pamiętam jakieś urywki zdarzeń z przeszłości.
I jak wspominasz?
Większość świąt ojciec był w domu. W latach 80., kiedy byłem dzieckiem, wigilia to było 20–30 osób.
Ogrom!
To było kilka zaprzyjaźnionych rodzin, które przychodziły do nas. Nie mówiąc o tej grupie, która przychodziła koło 22–23, po swoich wigiliach do nas do domu. To był w zasadzie co roku ten sam skład. Śpiewało się kolędy, jak w każdym domu. Śpiewało się wszystkie, ale najważniejszą, intonowaną najpierw przez dziadka, który zmarł w 1987 r., a potem przez mojego wuja Marcina, który też już nie żyje, i ojca, to było „Bóg się rodzi” na rytm poloneza – doskonale pamiętam, jak siedzimy przy stole i śpiewamy tę kolędę. Ale też dziewczyny, moje siostry, i chrześniaczka mojego ojca Ariadna Lewańska śpiewały „Będzie kolęda”, ojca kolędę. On sam za to intonował „Oj, maluśki, maluśki”, góralską kolędę, bo bardzo ją lubił. Tak to się odbywało.
Czekałeś na święta jako dziecko?
Tak, pewnie! Była duża choinka pod sam sufit. Bardzo dużo ludzi w domu. U nas dbało się o to, by nie zabrakło dla nikogo miejsca przy stole. Byli też tacy, którzy przychodzili do nas tylko w święta. Pamiętam ich twarze, mimo że byli tylko raz. Był Krzysio Głogowski, wybitny znawca i tłumacz literatury rosyjskiej, też już nieżyjący, był u nas tylko w Wigilię i przynosił nam wykupione numerki na totolotka w kopercie. Tak dla każdego. On nie wiedział, co się u nas dzieje, kto czego potrzebuje. To był superprezent, bo się wyjmowało i czekało na losowanie. Te wszystkie wspomnienia powracają przy tej płycie.
Moi znajomi i przyjaciele ostatnio bardzo mocno odczuwają potrzebę powrotu do takiego prawdziwego ducha świąt: rodziny, stołu, przyjaźni. Jesteśmy prawie rówieśnikami – też tak masz?
Mam przede wszystkim potrzebę bycia z rodziną, dziećmi. Dopóki się nie ma dzieci, patrzy się na święta inaczej, a potem się to bardzo zmienia. W tym roku jest okazja o tyle wyjątkowa, że 26 grudnia gramy z Marcinem Maseckim koncert w Los Angeles. Lecimy tam 23 grudnia. Więc 24 będę miał choinkę na plaży. Nie mogę powiedzieć, że się nie cieszę z tego faktu, bo to jest miła odmiana. Ale lecę bez rodziny, więc będzie trochę smutno i tęskno. Wracając do pytania – nie generalizowałbym. Jest mnóstwo recept na święta. Patrzę po moich znajomych, jak one wyglądają: i są bardzo rodzinne, z siedzeniem w domach. Ludzie spędzają też święta w spa albo w ciepłych krajach, bo sobie mogą na to pozwolić, bo się społeczeństwo bogaci. Może potrzebują odmiany, są zmęczeni tym, że zawsze jest zimno, a od paru lat nie ma śniegu w grudniu albo jest go bardzo mało. Pamiętam, że święta kiedyś to był śnieg. Na pewno polskie święta są wyjątkowe. Wiem, że nie jestem oryginalny, ale tak jest w istocie.
Trudno było przyjąć zaproszenie na koncert w Los Angeles?
Oczywiście, że trudno. Każdy z nas sobie to jakoś przemyślał, dlatego wyjeżdżam tylko na koncert i zaraz wracam.
Bierzesz opłatek?
Pewnie weźmiemy. Dzielenie się opłatkiem jest pięknym symbolem, bez względu na to, czy chodzisz do kościoła, czy nie. Będziemy mieli dziwną wigilię – w Los Angeles na plaży.
Nad brzegiem Oceanu Spokojnego „Bóg się rodzi”?
Są tacy, którzy myślą, że Bóg się rodzi tylko w Polsce. Ale w Kalifornii rodzi się tak samo jak nad Wisłą. Córka zadała mi pytanie: „Jak jest ciepło tam, gdzie jedziesz, to jak Mikołaj jedzie na saniach”? Powiedziałem, że u nas też już nie ma śniegu, więc pewnie przyjedzie dryndą (po warszawsku bryczka – red.).
Powrócę do płyty. Na ile wtrącałeś się wokalistom w to, jak mają śpiewać?
Prowadziłem sesje. Ponieważ jestem producentem płyty, zastanawiałem się nad charakterem, wyrazem. By warunki głosowe i historia, jaka idzie za danym człowiekiem, korespondowały z danym tekstem. Ale potem stwierdziłem, że chciałbym, by to była taka chmurka w jednym kolorze. Może mieć kilka odcieni, ale jest w jednym kolorze. Zamarzyłem, żeby to była dość prosta i w miarę ascetyczna forma. Stąd właśnie kwartet smyczkowy. Zaaranżował go Nikola Kołodziejczyk, bardzo zdolny jazzowy aranżer z mojego pokolenia, którego bardzo szanuję. O wykonanie partii kwartetu zwróciłem się do Royal Sting Quartet, z którym miałem okazję spotkać się przy koncercie z Andrzejem Smolikiem z repertuarem Witolda Lutosławskiego w elektronicznym ujęciu. Potem rozpoczęliśmy nagrania wokalistów. Tu miałem rolę typowo producencką. Przekazanie wizji, uwag, kontrola całej technicznej strony. Wszyscy robią to na co dzień i wszyscy obdarzyli mnie zaufaniem i niejako oddali się w moje ręce, za co bardzo im dziękuję.
Ten rok w twoim życiu bardzo dużo zmienił. Ludzie uwierzyli wreszcie, że nie jesteś artystą, który jedzie na sławie ojca?
Dla mnie ta bajka się już dawno skończyła.
Dla ciebie: tak. Ale to, jak jesteś postrzegany, to inna sprawa.
Wszystko, co robię, odbywa się małymi krokami. Z jednej strony jest tak, że szczęśliwie udało nam się z Marcinem wydać płytę, która sama zrobiła karierę, ale w tym roku wydałem jeszcze dwie inne płyty. I jestem samodzielnie na scenie od 20 lat. Więc ciągłe odniesienia do mojego nazwiska czy słynnego ojca mało mnie obchodzą.
No, nie przesadzaj. Bardzo dużo pracy włożyliście w to, żeby ludzie się o waszej muzyce dowiedzieli.
Nam to przychodzi dosyć łatwo, bo to nasza pasja. Poświęciliśmy na nią mnóstwo czasu. Natomiast w 2018 r. wydarzyło się też dużo rzeczy, które finalizują kilka lat działania. Zacząłem grać koncerty solowe na perkusji. W przyszłym roku planuję wydanie solowej płyty. Zagrałem na festiwalu Unsound w Krakowie, zagrałem w Carnegie Hall z projektem „Głosy gór”. Wydałem płytę „Fogg – pieśniarz Warszawy”, która właśnie stała się złota. Razem z Agnieszką Glińską zrobiliśmy koncert z piosenkami Młynarskiego na PPA we Wrocławiu, bardzo dobrze przyjęty. W maju zrobiłem duży koncert w Opolu – pamięci Wojciecha Młynarskiego. Skomponowałem muzykę do spektaklu „Widok z mostu” w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i zagrałem grubo ponad 150 koncertów w wielu krajach świata. Miałem intensywny rok, dlatego mam totalny dystans do tego, o co pytasz. Oczywiście – ludzie nie są jasnowidzami. Jeżeli widzą człowieka o tym nazwisku, który jest synem wielkiej postaci, to co mają sobie pomyśleć? „No tak – nie miał nic lepszego do roboty, to się zajął muzyką”. A jeżeli mają więcej czasu, to wnikają głębiej. Ostatnio gramy w dużych salach. W każdym mieście przychodzi 1–1,5 tys. osób, które to zobaczą.
Mniej więcej pięć lat temu w warszawskim Mordorze rozmawialiśmy o Warszawskim Combo Tanecznym…
Tak, pierwsza płyta. To był ważny moment dla mnie.
Tam piliśmy lurowatą kawę za parę złotych w marnej kafejce. Teraz mówisz: Carnegie Hall, Los Angeles. Koncert organizowany w Muzeum Powstania Warszawskiego pokazuje na żywo TVN24. Zmienia cię to?
Ale parę lat temu doświadczenia nie były mniejsze. Wtedy byłem po latach grania z Kayah, okazjonalnych koncertach, np. z Jonem Lordem i jego koncertem symfonicznym, grałem przed pałacem króla Hiszpanii w Madrycie itp. Trudno by było to wszystko wymienić. Myślę, że teraz mam odrobinę więcej luzu. Mam dużo większą szansę i większe możliwości robienia rzeczy, które chcę robić, a nie tych, które muszę. Granie to jest świetna praca. W graniu sesyjnym jednak, tak jak w każdej innej pracy, jest bardzo duży obszar w postaci jakiejś obligacji, czegoś, co musisz zrobić, a nie do końca chcesz. Chociaż z zewnątrz wydaje się, że robisz cały czas coś, co bardzo lubisz, więc jest super. Ale myślę, że nie. Nie zmieniam się specjalnie. Nie odbiła mi palma.
Ale zyskałeś więcej pewności siebie.
Jest mi dużo łatwiej zrealizować swój pomysł. Prościej się z kimś umówić, przekazać to, co myślę. Ale nigdy specjalnie nie mogłem narzekać – gdy w 2000 r. zacząłem grać drum’n’bass w warszawskim klubie Punkt, to pod sceną było pięć osób. Po pół roku było 400, co niedziela czekali na koncerty. Od początku spotykałem kilku bardzo przychylnych dziennikarzy. I nie byli przychylni, bo jestem synem Młynarskiego, tylko wiedzieli i słyszeli, co robię. Nie mogę narzekać – drzwi nigdy nie były pozamykane. A ojciec nigdy tych drzwi dla mnie nie otwierał. Żadnych. Bo nie miał do tego głowy ani go to nie interesowało specjalnie. Sukces? Sukcesem jest to, że środowisko Lado ABC ma się świetnie i że możemy realizować swoje pomysły, pomagając sobie nawzajem. Mam mnóstwo planów – czasami boję się, że ich wszystkich nie zdążę zrealizować. Nikt niczego nie zrobi za mnie, natomiast mogę pomyśleć, co będzie na jesieni. To jest komfort.
Nauczyłeś się już odpoczywać? Podobno był z tym problem.
No właśnie nie. Jeszcze nie. Jest tempo, rodzaj życia w napięciu, że gdyby nastąpiło spowolnienie, to nie wiem, jakbym się czuł. Ale na pewno przyjdzie na to czas. Myślę, że to będzie przyszły rok. W przyszłym roku będzie nas trochę mniej – nie chciałbym, aby stare piosenki spowszedniały ludziom.