Dwie bardzo ważne dla Myslovitz płyty, obie z lat 90., czyli "Miłość w czasach popkultury" i "Z rozmyślań przy śniadaniu" wreszcie trafiły do serwisów streamingowych. Ta pierwsza ukazała się w 1999 roku, osiągnęła ogromny sukces, sprzedała się w ponad 150 tysiącach egzemplarzy. Poczuliście, że wreszcie osiągnęliście ogromny sukces?

Reklama

Wojciech Powaga, gitarzysta, autor tekstów: Faktycznie album zmienił to, w jaki sposób byliśmy postrzegani. Przestaliśmy być lokalną, śląską atrakcją muzyczną. Ale nagrywanie "Miłości w czasach popkultury" było dla nas trudne. Zarówno my, jak i wytwórnia, czuliśmy duże ciśnienie. Było nerwowo, bo chcieliśmy nagrać płytę, która odniesie prawdziwy sukces. Poprzednia, czyli "Z rozmyślań przy śniadaniu", była bardzo udana, ale wielkiego komercyjnego sukcesu nie osiągnęła. Wytwórnia chciała więc wreszcie na nas zarobić, a my musieliśmy zdecydować, czy naprawdę będziemy zajmować się muzyką, czy może powinniśmy szukać innych zajęć.

Jacek Kuderski, basista, kompozytor: Mieliśmy nóż na karku, więc postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Zmieniliśmy menedżment i skupiliśmy się na napisaniu przebojów. Wyjechaliśmy w głuszę, do wsi Ujsoły. Zamknęliśmy się w chacie i pracowaliśmy. Na dole mieliśmy garaż i tam organizowaliśmy próby, na piętrze była kuchnia i pokoje, gdzie wspólnie jedliśmy, dyskutowaliśmy, pisaliśmy teksty.

W.P.: To był bardzo kreatywny czas i bardzo, bardzo dużo pracy. Siadaliśmy rano przy kawie, Przemek (Myszor), Artur (Rojek) i ja i rozmawialiśmy o tekstach, wymienialiśmy się uwagami, pomysłami, można powiedzieć, że wtedy wspólnie pisaliśmy. Przy tej płycie czuliśmy, że to będzie coś dużego. Chyba od początku istnienia zespołu czuliśmy, że jesteśmy trochę inni, że gramy inną muzykę. Na rynku rządziła wtedy mocna muzyka, mocne granie, a tu kapela z jakichś Mysłowic próbuje pisać niespecjalnie hałaśliwe, gitarowe przeboje. Od płyty "Miłość w czasach..." to wreszcie chwyciło, choć "Peggy Brown" też sobie nieźle radziła.

"Peggy Brown", czyli przebój z waszej drugiej płyty “Sun Machine” z 1996 roku.

W.P.: Jak przychodziłem do mojego profesora, to mówił do mnie "tak, tak panie Peggy Brown, proszę siadać". Czułem, że przynajmniej na Śląsku jesteśmy rozpoznawalni.

J.K.: Chyba każdego z nas tak nazywano. Po studiach w 1995 roku zostałem na uczelni jako asystent. Kiedy przychodziłem na ćwiczenia ze studentami, to na korytarzu też słyszałem "o, Peggy Brown". Nikt z nas nie przypuszczał, że stanie się wielkim hitem.

Reklama

Mieliście kompleks pochodzenia ze Śląska, z Mysłowic?

W.P.: Czuliśmy, że jesteśmy inaczej postrzegani. Nawet kiedy już staliśmy się popularni, to podczas dużych festiwali zdarzało się, że inne gwiazdy udawały, że nas nie znają, nie widzą.

J.K.: W Warszawie szefowa naszej wytwórni mówiła o nas "Mysłowic". Strasznie mnie to wkurzało

W.P.: Może mówiła tak specjalnie, bo trochę jej fikaliśmy.

J.K.: W każdym razie zawsze byliśmy tylko chłopakami ze Śląska.

W.P.: Ale za to byliśmy bardzo zdeterminowani, bardzo chcieliśmy grać.

Jakie były Mysłowice na początku lat 90.?

J.K.: Dobrze się mieszkało w Mysłowicach. Życie kręciło się wokół koncertów - odbywało się ich naprawdę dużo - i picia piwa. To był burzliwy okres, wiele się działo w moim życiu. W 1995 kończyłem studia. Normalnie szło się po nich do pracy, a tu trzeba było podjąć decyzję: pracować albo grać w zespole. Na początku działalności mieliśmy bardzo prosty plan. Nagrać pierwszą płytę, to był nasz finałowy cel. Chcieliśmy nagrać, postawić na półce i pokazywać potomkom. Szybko jednak poszło to dalej niż nam się wydawało.

W.P.: W Mysłowicach młodzieżowe życie skupiało się wokół zespołów rockowych, grunge'owych, punkowych. Było ich mnóstwo. Sam chodziłem wtedy z gitarą po mieście, oczywiście tak, żeby wszystkie dziewczyny widziały. W jednym z zespołów punkowych wraz Arturem znaleźliśmy sekcję rytmiczną do naszego bandu. Dowiedzieliśmy się, że jest jeden chłopak, który uwielbia Beatlesów, a dla nas Beatlesi to bogowie i gra w zespole, nie było dla nas ważne w jakim. Poszliśmy na ich próbę zgarnąć go do naszego. Weszliśmy do Miejskiego Domu Kultury i jeszcze przed salą prób usłyszeliśmy straszny hałas, krzyki. Myśleliśmy, że ktoś się kłóci, baliśmy się wejść. Uchyliliśmy lekko drzwi i okazało się, że to po prostu wokalista tak śpiewa. Przy bębnach siedział jakiś koleś, który przypominał skinheada. Ogolony na łyso, bez koszulki z groźną miną. Byłem przerażony, poczekaliśmy aż skończą i opowiedzieliśmy Jackowi, grał tam na basie, o swoich muzycznych fascynacjach i co gramy. Na kolejnej naszej próbie byliśmy już w jednej kapeli. Po jakimś czasie Jacek ściągnął do zespołu jeszcze tego groźnego skinheada… i tak Lala (Wojtek Kuderski) został naszym perkusistą. Wspominając tamten czas nie można nie przypomnieć Marka Jałowieckiego, ksywa Dżałówa, wokół którego skupiało się muzyczne życie. Można go nazwać ojcem chrzestnym mysłowickiego grania. Zakochany w The Smiths, Neilu Youngu. Założył kultowy zespół Generał Stilwell. Pierwszy koncert, w 1993 roku w katowickim klubie Olimp zagraliśmy jako ich suport, a "Peggy Brown" to właśnie jego piosenka.

Dwa lata później trafiacie do studia Radia Łódź i nagrywacie debiutancką płytę z legendarnym producentem Ianem Harrisem.

W.P.: Naprawdę ciężko nad nią pracowaliśmy. Godzinami przygotowywaliśmy się na próbach. Po wygraniu kilku muzycznych konkursów, m.in. Mokotowskiej Jesieni Muzycznej i drugim miejscu na przeglądzie Garaż 94 , trafiliśmy do Łodzi. Naszym producentem został Ian Harris, legenda. Pracował m.in. z Joy Division, UK Subs, The Exploited. Radio zapewniło super warunki. Mieli studio, ale też stołówkę i własne pokoje gościnne. Ktoś z nas musiał spać w jednym z nich z Ianem. Słabo znaliśmy angielski, więc się do tego nie pchaliśmy. Koledzy mnie w końcu wyrolowali i ja trafiłem do jedynki z Harrisem. Oczywiście spałem na podłodze, Ian na łóżku. Okazał się świetnym facetem z dystansem do siebie. Liczyła się dla niego tylko muzyka i fajki, które sam lepił z bibuły i tytoniu. Szybko nauczyłem go przekleństw po polsku i jak podrywać dziewczyny. Spodobała mu się kelnerka w bufecie i chciał, żebym mu pomógł, nauczył paru ładnych słów. Jak się domyślasz, po moim szkoleniu niespecjalnie mu się to udało. Ale przy okazji imprezowania z Ianem ciężko pracowaliśmy. Dla nas, niewykształconych muzyków, nie było to łatwe.

J.K.: Podczas pierwszej sesji nagraliśmy więcej piosenek niż było trzeba. I szybko wydaliśmy kolejny album "Sun Machine". Do numerów, które zostały z pierwszej sesji nagraniowej dołożyliśmy kilka utworów Generał Stilwell, Czerwonych Gitar oraz Davida Bowiego i wyszła kolejna płyta.

Trwa ładowanie wpisu

I znowu szybko, bo po roku ukazał się kolejny album "Z rozmyślań przy śniadaniu".

J.K.: To był skok na głębszą wodę. Pierwsze dwie płyty traktuję w zasadzie jako jedną. Przy "Z rozmyślań przy śniadaniu" było ciśnienie, wytwórnia bardzo na nas liczyła. Nie obyło się bez konfliktów w zespole. Do tej pory to była trochę zabawa w muzykę, a teraz trzeba było postawić wszystko na jedną kartę i zdecydować, czy gramy zawodowo. To już była poważna sprawa. Producentem został Tomek Bonarowski, który był wtedy wschodzącą gwiazdą, wszyscy chcieli z nim pracować. Płytę nagraliśmy w Radiu Gdańsk. Ważna zmianą było podniesienie poprzeczki w tekstach. Słowa stały się ważną częścią piosenek. Niestety, album nie odniósł komercyjnego sukcesu i mieliśmy dylemat, czy zakończyć granie czy pójść dalej.

W tym czasie zaczęły się wyjazdy Myslovitz za granicę. Pamiętacie pierwszy koncert poza Polską?

J.K.: Na pierwszy pojechaliśmy do Niemiec. Po jednym z koncertów, w Pruszkowie spotkaliśmy Michała Śniadowskiego, który organizował coś w stylu wymian młodzieżowych zespołów. Pojechaliśmy na festiwal w okolice Stuttgartu. Spaliśmy w jakimś schronisku, dokąd dowożono nam piwo, jedzenie.

Potem były wyjazdy do Stanów, koncerty przed The Corrs, Iggym Popem, ale jednak kariery zagranicznej nie udało się dociągnąć do końca?

W.P.: Z różnych powodów, o których nie mam ochoty już mówić, bo znów się wszyscy "kochamy" w zespole, nie pociągnęliśmy jej dalej, ale był taki okres, kiedy koncertowaliśmy na przykład w Szwajcarii i tam zapełnialiśmy sale na kilkaset osób, wśród których było tylko kilku Polaków, śpiewając materiał po angielsku. Podobnie było w Turcji, gdzie w wypełnionych salach ludzie śpiewali nasze piosenki, które wtedy leciały w tamtejszym radiu.

J.K.: Swoją drogą w Szwajcarii po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak powinna wyglądać garderoba zespołu. Były przygotowane ręczniki, super jedzenie, całe zaopatrzenie. U nas wtedy było naprawdę ubogo. W naszej koncertowej rozpisce mieliśmy wpisane, że chcemy, by w garderobie były świeże warzywa. I kiedy graliśmy jakąś plenerową imprezę pod Poznaniem to przygotowano nam reklamówkę. Był w niej burak, jakiś nieobrany ziemniak. Taka była rzeczywistość.

W.P.: W Szwajcarii myśleliśmy, że pomyliliśmy pokoje i weszliśmy do pomieszczenia dla jakiejś gwiazdy, a to była nasza garderoba. Zobaczyliśmy, że mają tam inną kulturę traktowania artystów. Z drugiej strony pamiętam, jak po dużej miesięcznej trasie z zespołem Simple Minds wróciliśmy do kraju. Graliśmy na Służewcu przed Duran Duran. Ich koncert obsługiwała ta sama ekipa, która obsługiwała naszą zagraniczną trasę. Zaprosili nas do wspólnego biesiadowania. Kiedy zobaczyła to polska promotorka, to dosłownie nas stamtąd wyrzuciła. Ludzie z zagranicznej ekipy byli w szoku, że tak jesteśmy traktowani.

Zespół nie był wszędzie przyjmowany z otwartymi ramionami.

W.P.: Szczególnie na początku nie było łatwo. Wtedy wszyscy grali grunge, ostrego rocka, metal albo punk. Pamiętam, jak podczas przeglądu Garaż 94 w Częstochowie występowały same mocne zespoły. I my wyszliśmy z włosami obciętymi na pazia, w obcisłych koszulkach. Rojek zaczął cieniutkim głosem śpiewać, a tam okrzyki: „pedały, wyp...!”. Ale zajęliśmy drugie miejsce i dzięki temu znaleźliśmy się na nagraniach w Radiu Łódź.

Jaki dzisiaj pomysł na siebie ma Myslovitz, gdzie siebie widzicie na naszym rynku?

W.P.: Nie wyobrażam sobie życia bez Myslovitz, bez muzyki. Dlatego robimy to, co zwykle. Wymyślamy piosenki. Znaleźliśmy fajnego wokalistę, Mateusza Parzymięso, który bardzo nas motywuje do wspólnego grania, działania. Budujemy z nim od początku silną relację. Chcemy, będziemy nagrywać płytę… płyty. Mamy nowe świetne piosenki. Trochę mnie gniecie sytuacja koronawirusowa. Z przerażeniem czytam, ile nowych rzeczy powstaje. Jak to się skończy, to na naszym rynku ukaże się chyba kilkaset albumów. Ale wiem, że damy radę, że sie przez te pokłady płyt przebijemy, w końcu jesteśmy ze Śląska.

Historia Myslovitz to historia przynajmniej kilku sporów w zespole, z wytwórniami. Gdyby ktoś chciał nakręcić o was dokument, to przypominałby mocny "Some Kind of Monster" Metalliki?

J.K.: Nigdy nie potrzebowaliśmy psychologa, dogadujemy się. Nie ma u nas liderów i walki, jak między wokalistą, a perkusistą w Metallice, choć może trochę jest... Różnimy się podejściem do przyszłości. Myślę, że nie osiągniemy już tego poziomu popularności, co na przełomie lat 90. i 2000. Dużo rzeczy mamy za sobą. Trzeba jasno postawić sprawę, że nie jesteśmy już dwudziestolatkami, mamy inną energię niż wtedy, ale nie znaczy to, że nie nagramy jeszcze czegoś fajnego. Robimy teraz płytę, nie wiedząc, czy będzie ostatnią, może przedostatnią. Chcielibyśmy, żeby była najlepszą. Mamy mieszane myśli, czy dać materiał producentowi współczesnemu, żeby zrobił nowoczesne Myslovitz, czy jednak zostać przy starym Myslovitz i nie próbować naśladować brzmień z płyt młodych artystów - Dawida Podsiadło czy Darii Zawiałow. Bywa, że muzycznie się różnimy, bo każdy poszedł trochę w inną stronę i być może odpowiedni producent pomógłby nam się poskładać. Z drugiej strony chciałbym pozostać Myslovitz piosenkowym z odrobiną tego starego, oryginalnego brzmienia.

W.P.: Wahamy się, na ile wpuścić młodego producenta w nasz świat, może zachowujemy się już jak stare wygi, każdy z nas ma jakieś swoje pragnienia, ambicje i wyobrażenia o tej nowej płycie. Tak myślę, że tylko ktoś z zewnątrz może na to spojrzeć świeżym okiem… uchem i nas pogodzić. Być może dziś za bardzo kombinujemy. Bywa, że nad aranżem piosenki pracujemy miesiąc, a kiedyś na jednej próbie potrafiliśmy zrobić dwa numery,

J.K.: Mamy mnóstwo piosenek, niektóre aranżujemy od siedmiu lat. Kiedyś faktycznie wszystko było bardziej spontaniczne. Piosenki powstawały praktycznie na jednej lub dwóch próbach. Zdarzało się, że nieskończone były ogrywane na koncertach. Mieliśmy większy luz i dystans do tworzenia. Nie zmieniło się to, że zawsze brakuje nam tekstów, wtedy płyty powstawałyby dużo szybciej, a siłą Myslovitz pozostaje muzyczny eklektyzm.

W.P.: Tak, tekstów nam brakuje, a w zasadzie nie tworzą się tak szybko, jak muzyka, bo bardzo staramy się z Przemkiem, jako autorzy, żeby piosenka była o czymś, żeby była szczera, żeby poruszała, żeby odbiorca słuchając jej wykrzykiwał: to jest o mnie! Kolejna rzecz to nasz sposób tworzenia utworu. Zawsze najpierw powstaje linia melodyczna śpiewana po holendersku, jest określona ilość sylab, zwrotek, wersów, do tego jeszcze rymy na końcu i weź tu teraz człowieku wrzuć swoje mądrości w te ograniczenia. Nie jest to łatwe zadanie.

A wracając do sławy, to mam taką śmieszną historię; nawet jak wydawało się nam, że w zasadzie osiągnęliśmy już szczyt, to byliśmy szybko ściągani na ziemię. Pamiętam, kiedy byliśmy na gali MTV w Barcelonie, by odebrać nagrodę stacji muzycznej. Wyszliśmy na czerwony dywan i rzucili się na nas fotoreporterzy i dziennikarze. Ależ jesteśmy sławni – poczułem z dumą. Okazało się, że zostaliśmy pomyleni z popularnym wtedy zespołem Travis.

Rozmawiał Wojciech Przylipiak/PAP

"Z rozmyślań przy śniadaniu" i "Miłość w czasach popkultury" - te dwie płyty Myslovitz z lat 90. trafiły do serwisów streamingowych. Na pierwszej z nich, wydanej w 1997 roku, znalazł się m.in. przebój "Scenariusz dla moich sąsiadów". "Miłość w czasach popkultury" z 1999 roku dwukrotnie pokryła się platyną (za sprzedaż ponad 150 tysięcy egzemplarzy). Znalazły się na niej piosenki "My", "Chłopcy" i "Długość dźwięku samotności".

Trwa ładowanie wpisu