Electric Light Orchestra była jedną z napopularniejszych formacji pop-rockowych lat 70. i początku 80. Podobała się także polskim prezenterom radiowym, dzięki którym z piosenkami, a nawet całymi płytami ELO mogły zapoznać się miliony słuchaczy. Doprowadziło to do paradoksalnej sytuacji - grupa, która oficjalnie nie wydała w Polsce żadnego albumu, miała między Odrą a Bugiem rzesze wiernych fanów.

Reklama

Historia Electric Light Orchestra idealnie oddaje ewolucję muzyki rockowej. Jeff Lynne i jego koledzy zaczynali od grania rozbudowanych kompozycji, nafaszerowanych cytatami z klasyki ("10538 Overture", "Roll Over Beethoven") by skończyć w ociekającej syntezatorowym sosem dyskotece ("Xanadu", "Rock'n'roll Is King"). W 1986 roku znudzony Lynne rozwiązał zespół, z którego wcześniej sukcesywnie wyrzucał kolejnych muzyków i rozpoczął karierę producenta.

Ku zaskoczeniu lidera jego koledzy postanowili kontynuować działalność pod szyldem ELO Part II. Zanim w 2000 roku Lynne uzyskał sądowy zakaz używania nowej nazwy, zdążyli nagrać trzy płyty i zagrać 500 koncertów, miedzy innymi w Polsce. Grupa, którą zobaczymy w listopadzie nazywa się Electric Light Orchestra Former Members. Liczy sobie sześciu muzyków, z których tylko skrzypek Mick Kaminski i śpiewający basista Kelly Groucutt występowali w ELO czasach, gdy królowała ona na listach przebojów.

Dla polskiej publiczności te personale zawiłości nie mają jednak większego znaczenia. Najlepszym tego dowodem jest fakt, ze zamiast zapowiadanych pierwotnie trzech, pogrobowcy ELO zagrają u nas pięć koncertów: wystąpią raz we Wrocławiu (25 listopada), dwukrotnie w Warszawie (27 listopada) i w Zabrzu (29 listopada). Z pewnością mogą liczyć na gorące przyjęcie. Nie ma się jednak czego wstydzić - melodie Jeffa Lynne'a podobały się nawet Beatlesom.

Reklama