Calexico
7.07,
Szczecin Music Fest,
Zamek Książąt Pomorskich
Reklama

___________________________________________________________________________

Reklama

Polska stała się ostatnio modna wśród zagranicznych gwiazd. Ty razem z Calexico wystąpisz nad Wisłą po raz pierwszy. Słyszałeś jakieś ciekawe historie o naszym kraju?

Joey Burns: Moi przyjaciele z zespołu Lambchop grali w Warszawie i byli zachwyceni żywiołową publicznością. Ja też byłem w waszej stolicy, ale prywatnie. W połowie lat 90. odwiedziłem mojego kuzyna, który uczył tu angielskiego. Zimą Warszawa nie wyglądała zbyt zachęcająco, choć wiem, że to miasto wiele przeszło podczas wojny i dlatego jest tak poranione.

Co będziecie grać na koncercie w Szczecinie? Materiał z ostatniej płyty „Carries To Dust”?

Reklama

Zawsze staramy się, żeby były to numery z różnych płyt. I to się sprawdza, bo wiem, że są ludzie, którzy przychodzą w niektórych miastach po raz czwarty na nasz show i ciągle doskonale się bawią. Uwielbiam koncertować w Europie, ponieważ spotykam tu bardzo różnych ludzi i staram się poznawać w ich kulturę. Nigdy nie jest tak, że robimy swoje i zwijamy się do hotelu. Cenię sobie rozmowy z fanami – poznawanie ich mentalności, przyzwyczajeń, kuchni, innego spojrzenia na naszą muzykę. Tego właśnie brakuje mi w Ameryce. Tam ludzie wydają się bardziej płytcy, choć to, co mówię, nie jest chyba zbyt patriotyczne.

No właśnie. Podobnie jak Beirut, jesteście chyba bardziej popularni na Starym Kontynencie niż w swojej ojczyźnie. Mimo że gracie muzykę, która czerpie z amerykańskiej tradycji...

Uwielbiam Zacha Condona z Beirut. Bardzo odpowiada mi jego filozofia – ta otwartość na wszelkie wpływy. Totalna wolność muzyczna. Dokładnie o to samo nam chodzi w Calexico. Zresztą za podobne podejście cenię również Manu Chao i Nicka Cave’a. Ale wracając do twojego pytania: Amerykanie, mimo kulturalnej różnorodności, są niezwykle zachowawczy. Z natury jesteśmy izolacjonistami. Poza tym, dla wielu ludzi może jesteśmy za mało ciekawi, nie dość egzotyczni. Wiesz jak to jest – amerykańska grupa grająca muzykę o tradycyjnym amerykańskim zabarwieniu – to samo w sobie nie brzmi zbyt seksownie.

Calexico często zaprasza do współpracy gości o przeróżnej muzycznej tożsamości – jazzmanów, rockmanów, folkowców. Kto z nich zrobił na tobie największe wrażenie.

Jestem wielkim fanem Vinicio Caposselego. To włoski artysta, praktycznie nieznany poza swoją ojczyzną. Natknąłem się na niego przypadkiem, bo kiedyś zadzwonił mój przyjaciel Marc Ribot i zaprosił mnie na nagrania do Włoch. Tam dał mi jakieś demo Vinicia i od razu się zakochałem w jego twórczości. Pojechałem do niego i z marszu nagraliśmy kilka numerów, zupełnie się nie znając, improwizując. To wspaniały człowiek z nieokiełznaną wyobraźnią. Na koncercie w Milanie śpiewał piosenkę o zakochanej ośmiornicy, ubrany tylko w slipki, płetwy i okulary do pływania. Takich ludzi właśnie szukam podczas trasy.

Jest szansa na całą płytę nagraną z Vinicio?

Dyskutujemy o tym, więc przy dobrych wiatrach nagramy płytę niebawem. Na razie wspólnie przygotowujemy soundtrack do filmu „Love Ranch” z udziałem Helen Mirren i dopinamy jakieś pomniejsze projekty. Tak właśnie pracujemy – nad wieloma rzeczami jednocześnie. Dzięki temu się nie nudzimy.

A która podróż miała na was największy wpływ?

Meksyk był niesamowity – zarówno muzycznie, jak i kulturowo. Ludzie tam są tak niesamowicie oderwani od rzeczywistości. No i ekscytująca była wyprawa do Havany. Również dlatego, że była półlegalna. Jako Amerykanie mamy zakaz wjazdu na Kubę obwarowany wielotysięczną grzywną. Nasz rząd robi jednak wyjątki dla naukowców i ludzi kultury, którzy chcą zebrać materiały potrzebne do realizowania projektów edukacyjnych. Podczepiliśmy się więc pod grupę filmowców. Ta podróż i wizyta w Buenos wywarły na nas największy wpływ w sensie muzycznym. Co zresztą wyraźnie słychać w utworach takich jak „Victor Jara’s Hands” czy „House Of Valparaiso”.

W jednym z wywiadów tłumaczyłeś, że każda wasza płyta to zupełnie odrębny nowy twór, który starcie się nagrywać na nowych instrumentach. Który z nich zainspirował cię ostatnio?

To prawda, kiedyś grałem na sitarze. Używaliśmy też takich egzotycznych tworów jak chiński guzheng czy ciekawie brzmiąca gitara z Wysp Zielonego Przylądka. Ale teraz cię zaskoczę: ostatnio inspiruje mnie instrument bardzo zwyczajny. Tak się złożyło, że jeden z przyjaciół, kiedy zmieniał niedawno mieszkanie na mniejsze, nie miał co począć ze swoim koncertowym fortepianem i poprosił mnie o jego przechowanie. Możesz się domyślić, że zgodziłem się w ciągu sekundy i teraz bawię się jego brzmieniem (w słuchawce rozlega się brzęk fortepianu). Lubię też artystów tworzących własne instrumenty. Choćby Konono nr 1, którzy wykorzystują różne przystawki i przestery do zniekształcania brzmienia tradycyjnych instrumentów. Właśnie w takich sytuacjach nabieram pewności, że koncerty – w przeciwieństwie do płyt – nigdy się nie skończą. Ludzie coraz bardziej cenią występy na żywo. Wychowani na sterylnym cyfrowym dźwięku, dopiero na koncertach doświadczają prawdziwej muzyki – wibracji powietrza, organicznego przeżycia.

Jesteście znani z tego, że na trasie można kupić różne rarytasy z waszą twórczością, które normalnie nie są dostępne w sprzedaży. Czy w Polsce też będzie można zdobyć jakieś białe kruki?

Tak. Mamy przygotowany mały straganik z płytami, które sprzedajemy tylko na koncertach. Będziecie mogli zaopatrzyć się np. w nagranie naszego zeszłorocznego koncertu w Brukseli.