„Shhh!” to płyta dosyć eklektyczna, ale też podszyta klimatem rocka oraz jazzu lat 70. To sentymentalny powrót do czasów twojej młodości?
Nigel Kennedy: Nie, po prostu to była ostatnia prawdziwie oryginalna i nowatorska epoka. Zresztą ta estetyka wywiera wciąż ogromny wpływ na wielu artystów z różnych kręgów. Większość powstającej dziś ciekawej muzyki wciąż czerpie z tamtych źródeł. Posłuchaj tylko Jaya-Z albo Outkastu.
A producencka rewolucja lat 90., która zmieniła nie tylko oblicze muzyki tanecznej, lecz także popu, rocka, jazzu, a nawet poważnej awangardy?
Techno narodziło się w latach 80., a hip-hop co najmniej dekadę wcześniej – jego źródeł doszukać się można już w twórczości George’a Clintona. Na przełomie stuleci zmieniła się tylko technologia produkcji muzyki, a przecież to nie jest najważniejsze. Rozwój kultury napędzają nowe idee, wyraziste osobowości, silne emocje i kontekst społeczny. Technologia jest tylko ich konsekwencją, sposobami zaspokajania nowych artystycznych potrzeb. Na przykład fortepian pojawił się w XVIII wieku jako instrument głośniejszy od klawesynu. Był po prostu odpowiedzią na potrzeby szerszej mieszczańskiej publiczności oraz większych sal koncertowych. Ale to dopiero Beethoven, a nie Haydn czy Mozart, zmienił bieg historii muzyki, niemal samotnie rozkręcając epokę romantyczną. Podobnie było z jazzem lat 70. Miles Davis nie był pierwszy, jeśli chodzi o wykorzystanie elektrycznego brzmienia oraz studyjnego montażu. Ale to właśnie on przeszedł do historii jako wielki innowator.
A co z klasyką? Od bestsellerowych „Czterech pór roku” Vivaldiego, które utwierdziły twoją pozycję niegrzecznej gwiazdy, minęło 21 lat. Z wiekiem coraz wyraźniej odsuwasz się od klasyki, która dla większości pozostaje synonimem dojrzałości.
Dojrzałość muzyki nie ma nic wspólnego z gatunkiem czy stylem. Złudna przewaga klasyki wynika po prostu z ogromnego dystansu czasowego. Z kilkusetletniej historii mamy przyjemność znać Bacha, Mozarta, Beethovena itd. Na szczęście nie pamiętamy jednak o tysiącach współczesnych im, a przy tym żenująco niedojrzałych kompozytorów. A zresztą cóż może być dojrzałego w interpretowaniu historycznych partytur? Przecież to odczytywanie cudzych idei, myśli, emocji, a wręcz szansa ukrycia się za nimi. Wydaje mi się, że pisanie i wykonywanie własnej muzyki jest z definicji bardziej odważne, odpowiedzialne i dojrzałe. Wracając do klasyki: moim zdaniem przeżywa ona coraz głębszy kryzys tożsamości. Z jednej strony mamy tam konformistyczny tradycjonalizm, polegający na graniu tego samego i w ten sam sposób jak sześćdziesiąt lat temu. Z drugiej strony – komercyjne, crossoverowe gówno, z którym jeszcze mniej chciałbym mieć wspólnego. Nie dziwisz się więc chyba, że coraz mniej czasu i energii poświęcam klasyce.
Czy można się spodziewać, że w końcu wydasz płytę ze zwykłymi piosenkami. Na „Very Nice Album” słuchaliśmy śpiewu Xantone Blacq; do nagrania „Riverman” z „Shhh!” zaprosiłeś Boya Geroge’a, którego głos jest zresztą nie do poznania.
Boy George brzmi niesamowicie! Bliżej mu dziś do Toma Waitsa niż do siebie samego sprzed kilkunastu lat. To kwestia bardzo silnych, często niełatwych przeżyć, których ostatnio doświadczył. Uwierz mi, że jest dziś zupełnie innym człowiekiem i artystą. Co do piosenek – uwielbiam je komponować. Niestety jestem fatalnym autorem tekstów. Musiałbym więc znaleźć jakiegoś współpracownika, któremu bym ufał i z którym świetnie byśmy się rozumieli. Jednym słowem, nie nastąpi to szybko.
W składzie twojego kwintetu zmienił się perkusista: Pawła Dobrowolskiego zastąpił Krzysztof Dziedzic. Dlaczego?
To dwaj znakomici muzycy, ale styl Krzysztofa jest mniej analityczny, a bardziej rockowy, dziki, niemal zwierzęcy. Takiej spontaniczności i energii potrzebowałem na „Shhh!”.
Zwierzęca spontaniczność charakteryzuje też sposób, w jaki organizujesz swoje koncerty. Przypomina mi się twój zeszłoroczny niezapowiedziany występ w lubelskim areszcie śledczym.
Zagrałem tam z Kroke na prośbę jednego z więźniów. To było świetne doświadczenie. Ci ludzie popełnili w życiu błędy, ale kto z nas ich nie popełnia? Ja w każdym razie mam na koncie całą ich masę. Poza tym lubię konfrontować swoją muzykę z różną publicznością. Niekoniecznie tylko ze stałymi bywalcami filharmonii czy klubów jazzowych.
Zauważyłem, że nie licząc współpracy z Boyem George’em i Xantone Blacq, od 2007 roku nagrywasz wyłącznie z polskimi muzykami. Chyba na dobre zadomowiłeś się na nadwiślańskiej scenie?
Przez tę dekadę, którą spędziłem w waszym kraju, utwierdziłem się w ogromnym podziwie dla polskich muzyków, ich pracowitości, zaangażowania i odpowiedzialności. Uwierz mi, że to rzadkie cechy na Zachodzie. Niestety w muzycznym światku wciąż dominuje swego rodzaju szowinizm, dominacja Ameryki oraz kilku krajów europejskich. To niesamowite, że tak świetni artyści, jak Zbigniew Namysłowski, Wojciech Karolak, Zakopower czy O.S.T.R., nie są dobrze znani poza granicami swojego kraju. Inna sprawa, że coraz silniej widzę w polskiej kulturze tendencje do skazywania się na taką peryferyjną pozycję. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego urzędnicy i kuratorzy z definicji traktują rodzimych artystów gorzej niż zagranicznych. Sam wielokrotnie spotkałem się z takim podejściem: proponowano mi wspólne występy z polskimi muzykami, sugerując jednocześnie, że mogę im zapłacić dużo mniej – kończyło się to ostrą awanturą. Ten kompleks jest chyba spadkiem po minionej epoce, kiedy artyści zza żelaznej kurtyny zyskali status lepszych, wyjątkowych. Wyznam przy okazji, że w stosunku do młodych polskich muzyków czuję rodzaj zobowiązania. Swego czasu dwaj genialni artyści – Yehudi Menuhin oraz Stephane Grapelli – udzielili mi ogromnego wsparcia. Chciałbym choć odrobinę tej inspiracji przekazać kolejnemu pokoleniu.
No właśnie, powiedz parę słów o założonej przez ciebie Orchestra of Life, która pod koniec maja zadebiutuje w ramach londyńskiego festiwalu Nigel Kennedy Polish Weekend.
Do tego zespołu zaprosiłem młodych, znakomitych instrumentalistów, niemal wyłącznie Polaków mieszkających na co dzień w Krakowie lub Londynie. Chcę udowodnić, że wyśmienicie potrafią oni grać nie tylko polską czy niemiecką muzykę klasyczną, lecz także cały przekrój współczesnych gatunków. Zaczynamy dosyć nieśmiało – od moich aranżacji kompozycji Jana Sebastiana Bacha oraz Duke’a Ellingtona. Ale to dopiero rozgrzewka. Obiecuję, że Orchestra of Life jeszcze wiele razy was zaskoczy.
A jaką wizję polskiej kultury chcesz zaprezentować na londyńskim festiwalu? Wśród wykonawców dominują twoi przyjaciele: Kroke, Zakopower, Piotr Wyleżoł, Anna Maria Jopek, Jarek Śmietana.
To autorski festiwal – próba podzielenia się z londyńczykami (także polskiego pochodzenia) moją miłością do pięknej kultury, z którą od dziesięciu lat intensywnie obcuję. Przyglądałem się obchodom Polska! Year w Wielkiej Brytanii i nie do końca odpowiada mi klasyczny, bardzo elitarny charakter tej prezentacji. Na Nigel Kennedy Polish Weekend będzie miejsce na jazz, folk, polskie jedzenie i alkohol oraz piłkę nożną. Wraz z przyjaciółmi będę improwizował ścieżkę dźwiękową do nagrania ze słynnego meczu na Wembley.
Mimo wszystko nie oparłeś się pokusie wpisania własnej imprezy w obchody Roku Chopinowskiego? W Londynie wystąpi międzygatunkowa Nigel Kennedy’s Chopin Super Group.
Ja po prostu uwielbiam Chopina i nie wyobrażam sobie polskiego festiwalu bez jego muzyki. Natomiast do wielkich rocznicowych imprez mam zdecydowanie sceptyczny stosunek. W życiu jakiegokolwiek człowieka, w szczególności artysty, są dwa najbardziej bezpłodne i pozbawione głębszego znaczenia momenty: dzień narodzin oraz dzień śmierci. Świętowanie rocznicy tych wydarzeń wydaje mi się absurdalne. Poza tym nie wierzę, aby data w kalendarzu mogła sprawić, że ludzie, którzy do tej pory nie znali bądź nie lubili muzyki Chopina, nagle ją pokochają.
A jak polska kultura postrzegana jest przez twoich przyjaciół z Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Francji?
Trudno mi powiedzieć, bo od dziesięciu lat mieszkam w Polsce i na swój sposób ją kocham. Nie mam więc odpowiedniego dystansu. Wydaje mi się jednak, że negatywne stereotypy mają coraz mniejsze znaczenie. Polak, którego można spotkać na Zachodzie, to najczęściej osoba bardzo pracowita i uczciwa, a zarazem przywiązana do swej kulturowej tradycji. A to bardzo imponuje ludziom na Zachodzie.
Sam promujesz bardzo pozytywny, niemal sielankowy wizerunek Polski. Ale przecież nasza rzeczywistość polityczna to ciągłe konflikty, umiłowanie cierpienia i żałoby?
Nie powinno to dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę waszą trudną historię. Takich ran nie da się zaleczyć za życia jednego pokolenia. Bardziej niż waszych narodowych wad bałbym się inwazji zachodniego, konsumpcyjnego modelu życia. Ciemna strona kapitalizmu może być nie mniej przerażająca od ciemnej strony komunizmu. Widziałem, jak w latach 70. niszczyła ona Wielką Brytanię. Dziś podobne symptomy zauważam w Polsce: wszędzie wyrastają Deutsche Banki i McDonaldy, wielkie supermarkety wypierają małe sklepiki. A ludzi, którzy nie akceptują tych zmian, szykanuje się. Z Radia Kraków wyrzucono niedawno mojego bliskiego przyjaciela, bo miał „zbyt lewicowe poglądy”. Dziadek mojej żony uznany został za „wroga narodu” – tylko dlatego, że uczestniczył w bohaterskim marszu na Berlin, który rozpoczęło parę tysięcy żołnierzy, a przeżyło kilkudziesięciu. Te same mechanizmy manipulacji, na których oparty był komunistyczny totalitaryzm, służą teraz rozwojowi kapitalizmu.