Zależnie od punktu widzenia, można ją traktować jako śmiałe poszerzenie środków wyrazu muzyki popularnej, bądź jako muzyczny knot twórcy, święcie przekonanego o tym, że publika kupi nawet najbardziej niedorzeczny zbiór nagrań, jeśli tylko na okładce będzie widniało jego nazwisko.

Ewidentnym problemem Coodera jest nadmiar talentu. Większość gitarzystów cieszy się, jeśli uda im się opanować jeden styl gry na gitarze, Cooder gra biegle w kilku, jeśli nie kilkunastu. Nagrywał już płyty z muzyką hinduską, latynoską, afrykańską, o rocku już nie wspominając, za każdym razem ze znakomitymi rezultatami.

Tym razem pociągnął go minimalizm amerykańskiej folk music, redukującej zwykle utwory do solowego głosu z akompaniamentem gitary akustycznej. Nawet w tak wąskich ramach Cooder potrafi wydobyć różnice stylistyczne pomiędzy irlandzką balladą ("Suitcase In My Hand"), old-time country ("Hank Williams"), mextex ("Christmas In Southgate") i pieśnią robotniczą.

Głównych wątpliwości dostarcza wydumana warstwa literacka. Wszystkie bowiem utwory składają się w koncept-album o przygodach lewicującego kota imieniem Buddy, wraz z zaprzyjaźnioną myszą Lewakiem, wędrującego w poszukiwaniu pracy po Stanach lat 30. Rekord dziwactwa bije utwór "Green Dog" mówiący o spotkaniu bohatera płyty z pilotem latającego spodka, którym okazuje się być zielony pies z Marsa.

Ry Cooder, "My Name Is Buddy" (Nonesuch/Warner)