Wrocław to piękne miasto, ale Marianne chyba nie wspomina go najlepiej. W 2002 roku występowała tu w ramach Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Co prawda, jej recital reklamowano jako jedno z wydarzeń festiwalu, ale na deklaracjach się skończyło. Koncert odbył się nie w prestiżowym Teatrze Polskim (ten zarezerwowany był dla polskich, przede wszystkim telewizyjnych gwiazd), a w Operetce, i nie wieczorem, ale pónym popołudniem. Nie było też kompletu widzów, bo najwyraźniej szykowali się na galę. Artystka wyczuła to wszystko i zrobiła tyle, ile musiała. Dała świetny koncert, ale zabrakło mu nuty szaleństwa, która dostępna jest tylko największym. Wtedy słuchasz i czas traci znaczenie.
Że Fathfull ową nutę potrafi wykrzesać, przekonaliśmy się bodaj dwa lata później w warszawskiej Sali Kongresowej. Starczyła chwila, by wokalistka całkowicie podporządkowała sobie publiczność. W ciemnych spodniach i takiej samej marynarce wyglądała tak, jakby chciała nas uwieść, oczarować, zaprzeczając jednocześnie upływowi lat. Jakby dziś właśnie udowadniała, że kiedy ma swój dzień i odpowiednio nastrojonych słuchaczy, muzyka płynie jej spod palców.
Niezauważalnie, z absolutną łatwością wypełnia głosem całą przestrzeń. I świat. Bo piosenki Marianne Faithfull to miniatury o świecie. Takie jak songi Brechta i Weilla, których jest jedną z najwybitniejszych interpretatorek. Na pewno zaś jest ich interpretatorką niepowtarzalną - o głosie i charyzmie nie do powtórzenia.
Kiedy Marianne, bo po słuchaniu godzinami jej utworów i tych dwóch koncertach chcę traktować ją jak dobrą znajomą, staje na scenie i zaczyna "As Tears Goes By", zaczyna się ta wielka opowieść. O dziewczynie Jaggera i burzliwych początkach. O młodości za nic mającej wszelkie zakazy i nakazy. U upadku, który nigdy nie jest ostateczny. Kiedy intonuje "Sister Morphine" sala zazwyczaj zamiera w miejscu. W wykonaniu Faiththull słucha się tego niczym pieśni odrodzenia.
Głos robi wszystko. Jak go określić? Chropawy, zdarty, czasem dziwacznie dźwięczny, za moment matowy. Głos, w który z impetem i bez odwołania wżarło się życie. Hektolitry alkoholu, długie godziny narkotykowego zatracenia, a potem już tylko tony niewinnych papierosów. Zero udawania, zero czarowania publiki, że życie jest lepsze, niż jest. Takim głosem można śpiewać tylko prawdę.
Dziś każdy koncert artystki przeradza się w jej spowiedź z życia. Kolejne songi układają się w jedyną w swoim rodzaju kronikę wzlotów, a częściej upadków. Choć dzisiaj Marianne Faithfull to już ktoś zupełnie inny. Zamknęła burzliwą przeszłość, odnalazła dla siebie idealne miejsce w sztuce. Niczego nikomu nie udowadnia, dlatego życie, muzyka, granie w filmach najzwyczajniej w świecie sprawia jej niekłamaną przyjemność. Dlatego warto dzielić z nią tę radość. Nie oczekiwać wejścia na scenę ikony dawnego rocka, ale wytrawnej artystki, której dużo dziś bliżej do Brechta i Weilla niż Rolling Stonesów. Choć przecież z drugiej strony współpracy Faithfull nie odmawiają Beck, Jarvis Cocker, PJ Harvey, Nick Cave czy Damon Albarn. I to jest chyba najlepszy dowód jej artystycznej wszechstronności.