Przerwa między wydaniem waszej ostatniej płyty "Order of the Black" i poprzedniej "Shot to Hell" była najdłuższą w historii zespołu. Skończyłeś z piciem. Jak to wpłynęło na nowy materiał?
Zakk Wylde: Nagrywaliśmy go tak samo jak każdy poprzedni. Cały proces zajął nam jakieś 90 dni. Jak zwykle nie mieliśmy przygotowanego wcześniej materiału, tylko komponowaliśmy w studiu. A picie, to znaczy jego brak, nie miało przy nagrywaniu znaczenia, zresztą imprezowanie nigdy nie wpływało na funkcjonowanie zespołu.
Ale na pewno całkowite zaprzestanie balang nie było łatwe?
Wręcz przeciwnie. Łatwe to nie było dla mnie pójście na odwyk. Byłem zresztą tylko na jednym spotkaniu. Nie było mi potrzebne to gadanie w kółku o tym, jak jest ciężko. Po prostu odstawiłem piwo i tyle. Dalej przesiaduję z zespołem w barze, z tym że bez piwa w ręku. Nie mam z tym problemu.
Reklama
"Order of the Black" to też pierwsza płyta po twoim odejściu z zespołu Ozzy’ego. Wyprodukowałeś ją niemal sam, od projektu okładki, przez nagranie, po ostateczny mastering. Nie ufasz nikomu?
Po prostu nie lubię, kiedy mi ktoś mówi, jak mam grać albo jak coś ma wyglądać. Black Label Society to moje dziecko i chcę być odpowiedzialny za wszystko, co się z nim wiąże. "Order of the Black" wyprodukowałem we własnym studiu, sam zajmuję się promocją, koncertami, wszystkim, co jest związane z BLS i bardzo mnie to bawi. Grając z Ozzym, nigdy nie pracowałem z producentami i teraz też nie chcę płacić komuś za to, że mi powie, jak mam grać. W zespole Ozzy’ego nie mogłem być nikim poza gitarzystą. Nie mogłem pisać tekstów, melodii ani produkować czy decydować o wyglądzie okładki. W swoim zespole mogę.
To już wiemy, dlaczego odszedłeś od Osbourne’a.
Nie zrozum mnie źle. To był wspaniały czas. Jako gitarzysta nie można zajść dalej niż do zespołu Ozzy’ego. Jestem z tych lat dumny. Traktuję ich jak rodzinę. Ozzy to dla mnie wokalista wszech czasów. Mamy ciągły kontakt, jest zresztą chrzestnym mojego syna. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego miejsca do rozwoju kariery, ale nadszedł czas na całkowite poświęcenie się BLS i bardzo się z tego cieszę.
Miałeś 19 lat, kiedy dołączyłeś do jego zespołu. To kwestia szczęścia, determinacji czy faktycznie byłeś wtedy genialnym gitarzystą?
Oprócz nagrań do listu wysłanego do Osbourne’ów dołączyłem kilka swoich fotek w damskich ciuszkach i pewnie to przeważyło.



W 1993 roku zagrałeś koncert z Allman Brothers. Próbowali zaciągnąć cię do swojego zespołu czy był to tylko gościnny występ?
To jednorazowa historia. Gitarzysta Dickey Betts nie mógł zagrać i ich agent przypomniał sobie, że jestem wielkim fanem zespołu i zadzwonił do mnie. To był wspaniały koncert.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że żałujesz tylko jednej rzeczy w życiu: wypicia Aquanet. To jakiś rodzaj drinka?
Nie, sprej do włosów. Naprawdę nie było warto.
Czy to prawda, że chcesz wziąć udział w "Tańcu z gwiazdami"?
Szczerze mówiąc, znajomi mnie do tego namawiają. W zespole stwierdziliśmy, że najśmieszniejszą rzeczą, jaką można by zobaczyć w telewizji, byłby taniec heavymetalowca w tym programie.
W polskiej edycji tańczyli już strongman i piłkarz.
Czyli mam szansę. Tym bardziej że w ogóle nie umiem tańczyć. Byłoby jeszcze śmieszniej.
9 marca Black Label Society wystąpi w Warszawie. Co usłyszymy oprócz kawałków z "Order of the Black"?
Układanie setlisty to dla nas zawsze duży problem. Nie wiem, jak sobie radzą z tym na przykład Rolling Stones. My mamy na koncie osiem albumów i już nie jest to proste. Na pewno zagramy numery z wcześniejszych płyt, których do tej pory nie prezentowaliśmy na żywo. Rozniesiemy salę.
BLACK LABEL SOCIETY | Warszawa, Stodoła | środa | 9 marca | godz. 19