"Męska muzyka" to według Twojego ojca: szczerość, odpowiedzialność, samoakceptacja, antysentymentalizm, ale też pewna niezdarność i zamiłowanie do trunków. Czy jako producent hiphopowy podpisujesz się pod taką deklaracją?

Emade: Ani dla mnie, ani dla Fisza hip-hop nigdy nie był tak zwaną "kulturą”, lecz po prostu stylem muzycznym. Mieliśmy własne systemy wartości, zresztą w dużym stopniu ukształtowane przez dom rodzinny i nie było w nich miejsca na model ulicznego macho. A co do męskich cech, które wymienił mój ojciec w tekście tytułowej piosenki albumu... Życzę ich wszystkim, nie tylko facetom.

Reklama

Długo unikaliście współpracy z Waglewskim seniorem, a gdy już do niej doszło, od razu podporządkowaliście się jego wizji…

To prawda. Materiał powstał w ten sposób, że ojciec nagrał u mnie w studiu własne piosenki i poprosił, żebym je wyprodukował. Miała to być jego płyta solowa, ale zaprosiliśmy do współpracy - jako tekściarza oraz wokalistę - Bartka i powstał projekt podpisany przez całą trójkę. A partnerskiej współpracy ze starym Waglewskim unikaliśmy dotąd nie z powodu kompleksów, lecz aby uniknąć oskarżeń o odcinanie kuponów od jego sukcesu. Dziś cała nasza trójka ma na koncie solidny dorobek artystyczny i mocną pozycję rynkową, więc spokojnie mogliśmy pozwolić na taki krok.

Jak czułeś się, produkując numer country ("Badminton") albo piosenkę w stylu Waitsowskiego rhytm’n’bluesa ("Męska muzyka")?

Hip-hop stał się przed laty głównym językiem mojej artystycznej wypowiedzi, ale dzięki ojcu otrzymałem solidne wykształcenie muzyczne, więc nie mam wielu stylistycznych kompleksów i uprzedzeń. W domu od zawsze słuchało się Toma Waitsa, Johny’ego Casha czy Lou Reeda. Szansa dołożenia swoich pięciu groszy do tych dobrze znanych i bliskich mi konwencji stanowiło bardzo fajną przygodę.

O kształcie współczesnej muzyki rozrywkowej decydują producenci, często o hiphopowych korzeniach. U nas mistrzowie tej sztuki pozostają w undergroundzie. Dlaczego tak się dzieje?

Reklama

Nie mam pojęcia. W ogóle polski show-biznes oraz rynek fonograficzny pozostają dla mnie mroczną, niezgłębioną zagadką. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego ci, a nie inni artyści najlepiej się sprzedają. Ostatnio na przykład pozytywnie zaskoczył mnie komercyjny sukces „Kolegów” mojego ojca i Maleńczuka. Zgrzebne, akustyczne songi sprzedawały się niczym najnowszy album Dody! Być może to kwestia specyficznego sposobu promocji, album dostępny był we wszystkich kioskach. Zobaczymy, czy podobne efekty ta strategia przyniesie w przypadku „Męskiej muzyki”. Na szczęście wraz z Fiszem funkcjonujemy poza głównym nurtem, mamy stałą publiczność, która zawsze wpada na nasze występy i kupuje płyty. Gdy debiutowaliśmy, zaczynała się właśnie moda na rodzimy hip-hop. Najpopularniejsze albumy sprzedawały się w nakładach sięgających 50 tysięcy egzemplarzy, a na koncerty przychodziły tysiące osób. Dzisiaj ówczesne gwiazdy ledwo przędą.

Po awangardowych poszukiwaniach Tworzywa Sztucznego wróciłeś z bratem dwa lata temu na "Piątku 13" do klasycznego hip-hopu, a teraz z ojcem nagrywacie proste piosenki. Jaka jest logika waszych muzycznych działań?

Po prostu wróciliśmy do korzeni. Wychowaliśmy się, co prawda, na zadziornym, punkowym rocku spod znaku Sonic Youth, Fugazzi, Bad Brains, jednak ten sam autentyzm, siłę i bezpośredniość przekazu odnaleźliśmy, jako dojrzali artyści, właśnie w hip-hopie. Wydaje mi się zresztą, że te wartości zadecydowały dekadę temu o ogromnym sukcesie rodzimej sceny. Potem gdzieś ten klimat się rozmył, wielu artystów zaczęło udawać czarnych gangsterów-hedonistów, odcinając się od społecznego przekazu. Nie bez znaczenia okazały się też ograniczone horyzonty muzyczne polskiego środowiska. Nie można wciąż powtarzać tych samych pomysłów i liczyć, że ludzie to kupią. By utrzymać kontakt z publicznością trzeba wciąż się rozwijać. Pod tym względem wzorem pozostawały dla mnie zespoły rockowe, które zaczynały od głośnego, szybkiego punka, by potem stworzyć indywidualne, wyrafinowane style. To przypadek na przykład Bad Brains.

Bracia Waglewscy unikali zawsze rapowej publicystyki. Czy duszna atmosfera, jaka zapanowała ostatnio w polskim życiu publicznym, nie kusi was do ostrego komentarza? W wywiadzie dla "Dziennika" wasz ojciec użył słowa "skurwysyństwo"...

Ale w tekstach Fisza z biegiem lat pojawia się coraz więcej publicystyki, tyle tylko, że to nie są proste, bezpośrednie nawiązania do tzw. życia politycznego. Ostatnio zresztą zbyt wielu artystów usiłuje zabierać publicznie głos w tych sprawach, choć nieraz nie mają tak naprawdę zbyt wiele do powiedzenia. W tej sytuacji najlepiej byłoby może nagrać - niczym Beastie Boys - album czysto instrumentalny…