Ministry postawili znak równości pomiędzy anarchistyczno-punkowym etosem, metalową intensywnością brzmienia i korzeniami tkwiącymi w muzyce industrialnej. Amerykanie, kreując styl, który odhumanizowany puls fabrycznych hal wtłoczyli w ramy ciężkiego rocka, mieli przemożny wpływ na brzmienie takich tuzów, jak Nine Inch Nails, Rob Zombie, Marilyn Manson czy Rammstein.
Swoje początki datują na rok 1981, kiedy Al Jourgensen – charyzmatyczny lider i jedyny muzyk ocalały z pierwotnego składu – tworzył pod tym szyldem plastikowe synthpopowe piosenki. Debiutancki „With Sympathy” odzwierciedla ówczesną fascynację zimną falą i new romantic. Jednak z każdym kolejnym albumem utwory Ministry stawały się coraz mroczniejsze i przesiąknięte klaustrofobiczną atmosferą. Pod koniec dekady formacja należała już do grona najbardziej intrygujących przedstawicieli industrialnego rocka, wciąż radykalizując swoje brzmienie. Swoiste opus magnum to album „Psalm 69” z 1992 roku, prawdziwa dźwiękowa apokalipsa i jeden z najważniejszych krążków lat 90. Pochodzące z niego utwory „Just One Fix” (efekt współpracy z słynnym pisarzem Williamem S. Burroughsem) czy „N.W.O” (protest song przeciwko pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej i polityce prezydenta Busha seniora) stały się metalowo-industrialnymi hymnami i do dzisiaj są kulminacją koncertów grupy.
Później bywało różnie. „Filth Pig” był dla wielu rozczarowaniem, chociaż dzisiaj uważa się ten tytuł za klasykę. „Dark Side Of The Spoon” dokumentował z kolei najgorszy etap uzależnienia lidera od heroiny. Łyżka w tytule płyty będącego parafrazą Floydowskiego arcydzieła jest wystarczająco wymowna. Po latach Jourgensen przyznał w wywiadach, że nie pamięta faktu jej nagrywania. Wytwórnię próbował nakłonić do płacenia mu narkotykami, aby nie musiał kupować ich na ulicach...
Dopiero stworzenie antybushowskiego tryptyku – „Houses Of The Mole”, „Rio Grande Blood” i „The Last Sucker” (2004 – 2007) pozwoliło Ministry na dobre powrócić do gry. Nakręcony ocierającą się o obsesję niechęcią do urzędującego prezydenta USA Jourgensen ogłosił, że ostatni rok kadencji Busha w Białym Domu będzie jednocześnie końcem historii jego zespołu. – Nienawidzę bandów, które są w biznesie o 10 lat za długo. Są jak pijak, którego nie możesz pozbyć się z imprezy – argumentuje swoją decyzję.
Koncert w Stodole będzie ostatnią okazją, aby zobaczyć szalonego Ala na scenie. Znając jego upór i specyficzny charakter, nie należy się spodziewać w przyszłości nostalgicznych tras poświęconych płytom z przeszłości. – Nawet jeśli u władzy nastanie kolejny republikanin, mam inne pomysły, aby wyrazić swój sprzeciw. Nie skuszę się, aby wrócić z Ministry tylko dlatego, że mamy kolejnego faszystę za prezydenta – zapewnia muzyk.
Europejskie koncerty poprzedzające warszawski występ obfitują w spektakularne wydarzenia. W Hamburgu zespół przerwał koncert w reakcji na zachowanie fanów obrzucających scenę puszkami po piwie. W Tuluzie ktoś potraktował zebranych gazem łzawiącym. Miejmy nadzieję, że u nas takich ekscesów zabraknie, ale to znak, że impreza trwa w najlepsze… A czym jest udana impreza bez małej rozróby? – Odchodzimy z godnością, odchodzimy z klasą – kontynuuje Jourgensen. Ciężko z nim polemizować…
Ministry
15 lipca, Warszawa, Stodoła