Lech Janerka (ur. 1953) - basista, kompozytor. 24 kwietnia we wrocławskim klubie XO odbędzie się koncert w hołdzie liderowi zespołu Klaus Mitffoch.
p
Jak zdrowie?
Lech Janerka: Już dobrze. W 1980 roku mieliśmy całą rodziną wyjechać na stałe do Stanów. Urządziliśmy wyprzedaż domu. Moja żona Bożena miała pomalowane na zielono pianino, sprzedaliśmy je za bezcen, a do tego trzeba było je znieść z trzeciego piętra. Pomagało mi trzech AWF-istów, oni puścili, a ja się zaparłem i coś mi tam chrupnęło. A że byłem żyła, to przetrzymałem ból i zapomniałem o całej sprawie. Tyle że trzy lata temu wróciło. Podczas festiwalu w Opolu posadziłem sobie Monikę Brodkę na ramionach. Fisiowaliśmy za sceną, by zrobić kawał reżyserowi. Następnego dnia padł mi kręgosłup, okazało się, że mam dziewięć dyskopatii. Jechałem na blokadach i grałem koncerty.
Ciekawe z jaką choreografią?
Kręgosłup bronił się, wytwarzając rwę kulszową, a ja się nie poddawałem, aż w końcu poraziło mi dłoń. Podczas koncertu z Wishbone Ash wnieśli mnie na scenę, postawili, założyli bas i kazali grać. No i grałem, ale bisu już nie chciałem. W Londynie natychmiast po wejściu na scenę wysiadły mi dwa palce lewej ręki, potem kolejne dwa, więc występ kończyłem, tłukąc kciukiem po gryfie. Na koniec ręka wisiała mi bezwładnie. Wszyscy myśleli, że to jakaś choreografia punkowa, a ja miałem całkowity bezwład. Sztuka cierpiała, więc w końcu powiedziałem: dosyć tego. Zresztą do Londynu więcej już grać nie pojadę.
Dlaczego?
Bo to słabe. Podróż niewygodna, mecyje, a pieniądze jak w Poznaniu, gdzie wszyscy wiedzą, o co chodzi. Polonijna publiczność mnie przeraża. Taka zmaltretowana gównianą pracą, gorzałą i używkami. Nie jestem świętojebliwym Lesławem, ale takie koncerty demolują mi psychikę. Żal mi tych ludzi. A jeszcze sam nie zdążyłem zapomnieć, co to młodzieżowa desperacja.
Co czuje muzyk, kiedy nie może wyjść na scenę?
Czuje, że chciałby być tancerką na rurze.
Teraz wszystko wróciło do normy?
Tak, dzięki terapii. Przede wszystkim na basenie. Pod koniec podstawówki pływałem w klubie BKS Czarni. Okazało się, że mam wadę serca, więc top pływacki był dla mnie nie do osiągnięcia, ale za to mój brat zdobył wicemistrzostwo Polski na grzbiecie.
Na czym spędzałeś czas podczas rekonwalescencji?
Powoli mnie starość dopada, ale zero histerii. W zeszłym roku, w wieku 55 lat, zrobiłem prawo jazdy. Żałuję, że tak późno, bo zabawa jest przednia, głównie dzięki mojemu rajdowemu dwustukonnemu mini. Kiedy byłem w Londynie, cała masa takich jeździła i strasznie mi się spodobały. Kiedy już się zdecydowałem, poszedłem do salonu z futerałem do basu i sprawdziłem, czy się zmieści. To kryterium zostało spełnione i dokonałem zakupu. W końcu to wóz ze stajni BMW, a tam budowali wyśmienite silniki do junkersów.
Czyli zamiast wymarzonego przez ciebie samolotu masz mieszczańskie cacko.
Mieszczańskie? To prawdziwy harpagan. Łezka mi się kręci, kiedy czasem parkuję obok tego oryginalnego z lat 60. Lubię bardzo szybko jeździć, jednak nie znajduję uznania u służb. Pod moim blokiem dostałem 12 punktów karnych i 700 złotych mandatu. Dziurę z niegrania wypełniały mi podróże w nieznane. Nieważne gdzie, sama jazda jest ekscytująca. Kiedy jest grubo za szybko, Bożena wali w budzikowaty szybkościomierz i każe zwolnić.
A czy jeszcze latasz na symulatorach podniebnych podróży?
Zazwyczaj to nie były podróże, tylko podniebne rzeźnie. Oko i refleks już nie te.
Podczas przymusowej emerytury zrobiłeś sobie jeszcze jakieś inne przyjemności?
Kupiliśmy wielki telewizor. Bożena wysłała mnie do sklepu, bo stwierdziła, że wzrok jej się psuje, a musi widzieć przewijające się po ekranie paski. Poszedłem i wybrałem największy, 60-calowy, zasłania całą ścianę w mieszkaniu. Na drugi dzień obudziłem się przerażony, bo coś rzucało na łóżko ogromny cień. (śmiech)
A z głową problemów nie miałeś?
Wielkich nie, ale kiedy przestawiasz się z intensywnego życia rockowego na tryb osiadły, to zmiana jest odczuwalna. Siłą rzeczy zaczynasz żyć tym, że jakiś polityk coś tam skrewił. A oprócz tego przestałem palić i pić. W towar zaopatrywałem się na pobliskiej stacji benzynowej. Tam zawsze trzymali dla mnie miętusy i dobre czerwone wino. Kiedyś pogoda była kiepska i nie chciało mi się iść. W jednej chwili przestałem zażywać, a przez pięć lat piłem codziennie, ale nie tak, by się urzynać. Pijany zdałem prawo jazdy. Była draka.
Czyli duch rock and rolla jeszcze nie zaginął.
Pod koniec kursu ktoś tam przytachał alkomat i wyszło, że jestem urżnięty. Na szczęście szybkie jeżdżenie nie akceptuje popijania, więc tym bardziej zaprzestałem. Palić przestałem przy stanie 2:0 dla nikotyny. Wypalałem już dwie paczki dziennie. Pocieszam się, że według mojego planu po wakacjach nagrywam płytę i późną jesienią wracam do palenia i czerwonych win.
Jak wygląda świat po odrzuceniu używek?
Pachnie zdradą. Nikotyna świetnie wypełnia luki, imaginacja inaczej pracuje, a jak tego nie ma, świat rzeczywisty czasem robi przygnębiające wrażenie.
Zatem dla lepszego samopoczucia zainteresowałeś się polityką?
Zawsze to robiłem. Dzień zaczynałem albo kończyłem, szukając informacji, czy jeszcze warto wstawać. Trzeba mieć jakąś samoświadomość, ale nie wiem, czy starczy mi samozaparcia i wezmę udział w kolejnych wyborach. Na ostatniej mojej płycie znalazł się histeryczny passus "kurwatywa licha politliszajka", więc nie jestem pewien, czy jeszcze spełnię obywatelski obowiązek.
Jak stałeś się pieszczochem lokalnych wrocławskich polityków?
Rzeczywiście, Rafał Dudkiewicz (prezydent Wrocławia - red.) mnie rozpieszcza, choć nie jesteśmy w komitywie. A to było tak... W sypialni naszego małego mieszkania w bloku urządziłem studio. Masa kabli, sprzętu, mikrofony. Kiedyś pracując w nocy, wszystko to przewróciłem i Bożena oświadczyła, że mam spadać. Poszedłem do urzędu miasta. "Dzień dobry, Lech Janerka jestem". "Znamy, znamy" - odpowiedziały panie. No to ja: "Podobno artyści mogą dostać od miasta pracownię?". "A gdzie by pan chciał?". No to ja: "Może w rynku?". "Proszę bardzo". Okazało się jednak, że nowi sąsiedzi nie bardzo chcieli się zgodzić na muzyka rockowego. Poszedłem do prezydenta i naskarżyłem: "Mam problem, bo sąsiedzi obawiają się, że tam postawię bęben". Na to Dudkiewicz: "Bęben ma być, a najlepiej dwa". I podpisał mi przydział pracowni nad siedzibą PO.
I z tej wdzięczności machnąłeś hymn Wrocławia?
Jem na rynku zupę pomidorową, a tam przede mną stoi ogromna scena. Konferansjer nadaje: "Łączymy się z Paryżem. Wrocław wita stolicę Francji!". W podkładzie jakiś zespół śpiewa: "Kuba wyspa jak wulkan gorąca". Klucha mi w gardle stanęła i mówię: "No nie!". Odstawiłem zupę i poszedłem do pobliskiego wydziału kultury. Powiedziałem, że tak być nie może. To oni do mnie: "No to rób pan lepiej". I zrobiłem.
No i?
To tak się rozrosło, że podczas nagrywania chórków zjechała się duża ekipa wrocławskich notabli. Robiło to niesamowite wrażenie: biskup, szef policji… Grzegorza Schetynę klepałem po plecach, bo miał problemy z odliczaniem rytmu, ale miał zapał, a to w punku najważniejsze. Słabo śpiewali, ale miało to walor happeningowo-historyczny. W zeszłym roku zaśpiewałem hymn z wieży ratusza. Dostałem mikrofonik, podkładzik i trach: "Wrocław się uśmiecha, Wrocław trochę drwi, Wrocław nie opada z sił". Władza lubi się ze mną kolegować, ale nacisków nie czuję. Nie jestem aż tak popularny, by mnie bardzo kochali. Punktów im nie natłukę, ale jeśli coś sensownego zaproponują, to się dogadujemy.
Czyli "Nie wierzę politykom!" to ty krzyczeć raczej nie będziesz?
30 lat temu w ramach edukowania społeczeństwa było to zasadne, dziś wydaje się infantylne i żenujące. Wiem, kim jest polityk i jakie są reguły gry. Z braku rozeznania przestałem głosować na Fryderyki (nagrody polskiego przemysłu fonograficznego - red.), więc jeśli stracę rozeznanie w sprawach politycznych, to też przestanę głosować. Będę się uśmiechał i jakoś mi zleci do końca życia.
Ostatnio środowisko muzyczne stadnie zaangażowało się w politykę. W Stanach w dobrym tonie było krytykowanie Busha, w Polsce przyłożenie Kaczyńskim.
Przyglądałem się Kaczyńskim, kiedy chcąc zrewidować sprawę reparacji wojennych, wrzeszczeli na Niemca. Miał to być bat na dupę organizacji pani Steinbach. Wyrażali opinię wielu Polaków, choć większość z nią się kryła. Za wszystkie lata brania wody w gębę w końcu ktoś się hardo postawił. Jakoś to spełzło na niczym, rozlazło się. Żal mi ich było, bo przez chwilę przypomnieli nam, że kiedyś byliśmy hardym narodem, a teraz znów jesteśmy spolegliwi. Nie jestem nacjonalistą ani ultrapatriotą, ale w porywie Kaczyńskich było coś wzruszającego. Potem ich działalność rozmyła się w śmiesznościach. A szkoda.
Słuchasz swoich płyt?
Nie należę do fanów swojej twórczości. To, co robię, jest przede wszystkim zmaganiem z własną niemożnością, a efekt ostateczny przeznaczam dla słuchaczy. W mojej muzyce za mało jest tego czegoś, co powoduje bezmyślne zadowolenie. Nirwanę. Uspokajam się, słuchając "Roots" Sepultury. Tam wszystko pozostaje na swoim miejscu, wszystko jest spójne, poukładane.
Może gdybym mieszkał w Londynie w latach 60., to mój stosunek do muzyki młodzieżowej byłby zupełnie inny? Z perspektywy Polski boom muzyczny wyglądał na fundamentalne, ogromnie ważne zjawisko - Beatlesi, Stonesi, Led Zeppelin... A z perspektywy Londynu to była faramuszka, czyli wydarzenie młodzieżowe ma marginesie świata dorosłych, którzy pilnowali rachunków i prowadzili solidne, mordercze wojny.
No ale fanów ci nie brakuje. Stanisław Sojka, Katarzyna Nosowska, Czesław Śpiewa... Wszyscy zaśpiewają twoje piosenki 24 kwietnia we Wrocławiu. Jak czujesz się jako klasyk?
No, tylko bez takich. Nie wybieram ani piosenek, ani wykonawców. Może moje nazwisko generuje jakieś dotacje? Bogdan Zdrojewski, kiedy był prezydentem Wrocławia, dał mi nagrodę i na dyplomie napisał: "Za »Chciałabym mieć rower i nowe majciochy / dajcie nam żyć / dajcie nam śmielej marzyć«" (fragment "Wiązanki pieśni bojowych" Klausa Mitffocha - red.). Polubiłem go za to, bo znaczy, że musiał słuchać moich płyt.
Wszystko to razem pokazuje, że czas się zbierać. Testamentu jeszcze nie napisałem, bo jeszcze jedną płytę trzeba zrobić. Kiedy o niej myślę, to przypomina mi się recenzja ostatniego albumu Czesława Niemena. Że brzmienia enerdowskie, artysta utracił kontrolę nad tym, co robi. Przypomniałem też sobie opowiadanie Cortazara o diwie operowej, która myślała, że wciąż może śpiewać. A nie potrafiła.
Czy świat czasem jeszcze cię zaskakuje?
Jestem tak zadufanym w sobie mądralą, że niewiele rzeczy mnie zaskakuje. W ciągu ostatnich lat tylko pisarstwo Michaela Houellebecqa i zanik mojego instynktu samozachowawczego. Gdybym pisał książki, to tak jak on, czyli mieszał trochę Lema, seksu, socjologii, filozofii z mętnym przesłaniem. Jeżeli chodzi o instynkt, to to mnie załatwi. Wiem o tym i nic z tym nie robię.
A czym ty nas zaskoczysz?
Zabawnie to zabrzmi, ale Estrada Warszawska sobie wymyśliła, że 4 czerwca, w rocznicę upadku komunizmu, zorganizuje koncert. Pozwoływała zespoły, które szalały w latach 80. Będzie to coś na kształt baletu o Małyszu. W ramach tej zbieraniny Estrada chce, by się pojawił zespół Klaus Mitffoch z piosenką "Jezu, jak się cieszę". Klausowicze rozjechali się po świecie i co śmieszne, ci, którzy zostali, zareagowali na propozycję bez entuzjazmu, a ci zagraniczni powiedzieli: dlaczego nie. Wygląda więc na to, że 4 czerwca Klaus Mitffoch wyjdzie na scenę i po 25 latach zagra w oryginalnym składzie. Jeszcze pięć lat temu nie zgodziłbym na coś takiego, a teraz patrzę na to z rozrzewnieniem.