Jaki cel przyświecał pracy nad płytą "!TO!"?
Grabaż: Można mieć tysiąc założeń, a później okazuje się, że sala prób wszystko weryfikuje. Tak jest przy każdej płycie. Zadaniem lidera jest dać się wypowiedzieć pozostałym muzykom. Koledzy utożsamiali się z moimi piosenkami i proponowali swoje pomysły. To okazało się kluczem do tej płyty. Jestem dumny z kolegów. Stanęli na wysokości zadania.
Jednym z singli tego krążka jest piosenka "I can't get no gratisfaction", której bohaterami są modni ostatnio internetowi "hejterzy". Co miałeś na myśli pisząc ten utwór?
Napisałem tekst z pozycji hejtera internetowego, któremu nigdy nic się nie podoba oprócz samego siebie. Myślę, że mocno wczułem się w ten temat. Śledziłem strony internetowe, czytałem trochę tych komentarzy, żeby zejść do tego poziomu, jeżeli chodzi o celność obelg. Myślę, że trochę mi się udało...
Strachy Na Lachy też są obiektem zainteresowania "hejterów"?
Każdy, kto nawet w minimalnym stopniu pokazuje się publicznie, jest na to narażony. Tak, jak napisałem w tej piosence: nawet, jeśli grasz na flecie, musisz płacić za swoją popularność.
Teksty na płycie "!TO!" nawiązują przede wszystkim do otaczającej nas rzeczywistości. Przyglądałeś się specjalnie życiu medialnemu przez ten czas?
Nie trzeba się przyglądać. Te teksty były pisane raczej z pozycji "nie chcę, ale muszę". Dziś nawet jak nie chcesz czegoś wiedzieć, to i tak się dowiesz. Media na siłę, ze wszystkich stron, zalewają nas informacjami.
Na polskiej scenie muzycznej funkcjonujesz od ponad 20 lat. Czujesz, że się zmieniłeś?
Świat jest zjawiskiem dynamicznym. Ostatnie lata, odnoszę wrażenie, są zbyt dynamiczne. Ciężko się w tym wszystkim połapać. Kiedyś miałem czas na normalną etatową pracę i zajmowaniem się dwoma zespołami. Teraz nie mam żadnej etatowej pracy, zajmuję się tylko jednym zespołem i ewidentnie stwierdzam, że nie umiem się dogonić. Najbardziej tęsknię za czasami, kiedy miałem czas na wszystko. To była era przedinternetowa.
Strachy Na Lachy nie uczestniczą w medialnym szumie. To dobrze?
Dobrze. Mamy zbyt zakazane ryje, żeby się pchać na okładki kolorowych pism dla pięknych pań. Zawsze staliśmy w opozycji wobec show-biznesu, wobec rynku muzycznego w tym kraju. Łączy nas z nim tylko to, że wykonujemy ten sam fach. Natomiast sposób dochodzenia do sukcesu był naszą indywidualną drogą. Nigdy nie poddaliśmy się całej tej machinerii, która rządzi show-biznesem w Polsce. Przez ten czas wypracowaliśmy sobie własne mechanizmy, otoczyliśmy się ludźmi, do których mamy zaufanie i małymi kroczkami idziemy do przodu. Może nie jesteśmy na pierwszej stronie, ale na którejś z kolei można nas znaleźć.
To znaczy, że teraz jest gorzej?
Nie, po prostu jest inaczej. Gdy człowiek się starzeje, siłą rzeczy zaczyna gloryfikować czasy dawne. Nie chcę nawiązywać bezpośrednio do przeszłości, ponieważ 20 lat żyłem za komuny i w żadnym stopniu się z nią nie utożsamiałem, wręcz przeciwnie walczyłem z nią w każdy możliwy sposób. Teraz, jako kraj, dochodzimy do punktu, który przypomina mi sytuację z 1968 roku. Wszyscy przeciwko wszystkim, na wszystkich. Trwa jedna wielka bitwa w bigosie narodowym. Mam nadzieję, że to prędzej, czy później się skończy i znów wróci do nas normalność. Tęsknię za czasami, w których można było dostrzec skrawki normalności, choć wydaje mi się, że w Polsce nigdy nie będzie normalnie. Jednak Pan Bóg stworzył mnie Polakiem i zamiast się z nim droczyć, dziękuję mu za to.
Co jest dla ciebie największym, muzycznym sukcesem?
Utrzymanie publiczności. Ostatecznym egzaminem dla muzyka jest płyta. Jeżeli spodoba się jego fanom i będą chcieli pójść na koncert, a później kupić następny krążek, można uznać to za sukces. Historia polskiego show-biznesu zna przypadki zespołów, które nagrały jeden krążek i na zawsze zniknęły z rynku. To jest kompletne kuriozum. Może nie sprzedaję płyt w liczbie 100 tys., sprzedaję około 30 tys. i to w zupełności mi wystarczy. Nie chcę się drapać na szczyt, ponieważ bardzo ciężko się z niego schodzi, a ja mam lęk wysokości. Wolę chodzić po średnich górach, z których można zejść o własnych nogach.
Jaka była najliczniejsza publiczność, dla której grałeś?
300 tysięcy. Raz grałem przed taką publicznością i więcej nie chcę. Stoisz na scenie i nie widzisz nic tylko morze ludzkich głów. Trzeba mieć pokorę wobec takiego tłumu. On może dać ci siłę, ale może też zmieść cię ze sceny z prędkością światła. To było w 1999 roku na Woodstocku. Grałem z Pidżamą Porno. Wszędzie byli ludzie. Już więcej nie potrzebuję tego typu doznań. Jestem już za stary, żeby się tak stresować.
Zapomniałeś kiedyś tekstu na scenie?
Oczywiście! Zapominam go, na co drugim koncercie. Piszę bardzo gęstym tekstem i czasem, gdy język wymknie mi się nie w tę stronę, co trzeba, już jest pozamiatane. Zapominanie tekstu, to częste zjawisko, szczególnie przy takiej liczbie piosenek, które wykonywałem w życiu. Na koncertach na żywo wszystko się może zdarzyć. Człowiek jest ułomny i nie powinien się tego wstydzić. Jednak na szczęście jeszcze nie korzystam z kartek... (śmiech).