Branża rozrywkowa nie ma skrupułów. Wstęp do niej jest pilnie strzeżony i kosztuje sporo wyrzeczeń. Ale gdy jest się już w środku show-biznesu, zyskuje się dostęp do przywilejów i intratnych propozycji. Wraz ze wzrostem rozpoznawalności i renomy artysty rośnie popyt na przetwarzanie jego wizerunku w celach marketingowych. Popularność – mierzona liczbą sprzedanych płyt, napisanych książek albo zagranych ról – to tylko karta przetargowa niezbędna podczas targowania się o honorarium. Grunt to sprzedać ten potencjał za dobrą cenę. Czyli taką, którą wynegocjuje sprawny pośrednik w osobie menedżera.
Marek jest po pięćdziesiątce. Od przeszło 20 lat pracuje w branży rozrywkowej jako menedżer i producent muzyczny. Znany jest z ostrego temperamentu i prowadzenia twardych negocjacji. Może sobie na więcej pozwolić, bo reprezentuje topowych wykonawców. Nie są to wprawdzie telewizyjni celebryci, ale mają posłuch w branży i regularnie pojawiają się na okładkach pism. Kiedyś wyciągnął z zawodowego niebytu jednego z gwiazdorów polskiego jazzu. – Pewnego razu odbieram telefon – opowiada Marek. – Dzwoni pani z firmy X i proponuje, żeby mój artysta zagrał jeden utwór na bardzo prestiżowym evencie. Byłem zajęty, a w dodatku w nie najlepszym nastroju do rozmowy, ponieważ akurat omawialiśmy z rzeczonym artystą jakieś pilne kwestie. Rzuciłem od niechcenia: „40 tys. zł” i odłożyłem słuchawkę. Muzyk, o którym mowa, zdębiał. „Coś ty zrobił? Taka okazja, a ty stawiasz cenę zaporową!”. Uspokajałem go: „Poczekaj, daj im chwilę, zaraz oddzwonią”. Po kilku minutach telefon rzeczywiście zadzwonił. Pani przystała na moje warunki. Artysta przyjechał, wyciągnął instrument i zagrał. Występował przez trzy minuty z zegarkiem w ręku, bo tyle przewidywała umowa. 40 tys. zł za trzy minuty fatygi! Tak działa ten biznes: jesteś na świeczniku, więc cena nie gra roli. Pewnie, że to było za dużo pieniędzy, ale kto bogatemu zabroni?
Komputer, telefon, entuzjazm
Aby zostać menedżerem, Marek nie potrzebował specjalistycznego wykształcenia. O wszystkim zadecydował przypadek. Wcześniej pracował jako dziennikarz radiowy, jeździł na koncerty, przeprowadzał wywiady, a że miał w ramówce trochę czasu do zagospodarowania, wymyślił autorską audycję, łączącą rozmowę z zaproszonym gościem i transmisję jego występu. W końcu sam zaczął organizować koncerty, początkowo dla jednego artysty. A gdy musiał odejść z radia, ten sam artysta namówił go, aby przebranżowił się na promotora. To były lata 90., rynek nie został jeszcze opanowany przez młodych ludzi sukcesu. Na fali wolności gospodarczej powstawało wiele agencji impresaryjnych, ale miejsce znalazło się dla każdego. A artyści – po upadku państwowych firm, zapewniających im zawodową stabilizację – szukali nowych zawodowych opiekunów.
Dzięki tej współpracy Marek poznał innego artystę – o dużym dorobku estradowym i fonograficznym. Ten akurat obchodził okrągłe urodziny, ale mało kto o nim pamiętał. Początkujący promotor postanowił zorganizować mu specjalną trasę koncertową – 60 koncertów z okazji sześćdziesiątki. Nie miał wyrobionych kontaktów, a tylko komputer, telefon i dużo entuzjazmu.
– Internet dopiero raczkował, ale w sieci pojawiały się pierwsze adresy stron ośrodków kultury. Wstawałem rano i do południa wysyłałem e-maile – opowiada Marek. – Po południu dzwoniłem i pytałem, czy e-mail dotarł, a jeśli tak, to czy dany dom kultury jest zainteresowany organizacją koncertu. Jeżeli nie, próbowałem się dowiedzieć, do kogo dalej się kierować. Dogadywaliśmy warunki, wysyłałem umowę i szukałem innych miejsc w tym regionie. Jak nie miałem pomysłu, wyciągałem kalendarz z mapą województw i obdzwaniałem miasta i miasteczka. I tak dzień w dzień. Później odkryłem, że Ministerstwo Kultury wypuściło informator teleadresowy z danymi ośrodków kultury w Polsce. Tak naprawdę dzięki temu zacząłem pracować jako menedżer. W ciągu dwóch lat skontaktowałem się ze wszystkimi placówkami z ministerialnego przewodnika. Tak zdobywałem kontakty, które później zaprocentowały.
Dzwonił, bukował koncerty na piątek, sobotę oraz niedzielę. Efekt? Jubileusz się udał i do dziś wspomniany artysta nie pozwala o sobie zapomnieć.
Teraz Marek pracuje z legendą polskiego rocka, której pomógł po latach wrócić na scenę. Z muzykami kapeli zna się od dawna, więc układ towarzyski bierze górę nad biznesowym. Nie pobiera prowizji od każdego koncertu, co jest normą w tej branży. Po opłaceniu wszystkich kosztów – przejazdów, ekipy technicznej itd. – to, co zostanie, dzieli między siebie i członków zespołu. Każdemu po równo, bo na sukces pracują wspólnie.