Jest wytworem speców od marketingu. Sztuczna, zrobiona, dopasowana do potrzeb rynku. O jej płycie "Born To Die" mówiło się, że to najbardziej oczekiwany album najbliższych miesięcy. Mało tego, brytyjski "Guardian" namaścił ją największą gwiazdą roku, podobnie nazwał ją magazyn "Q". Wokalistka podpisała kontrakt z agencją modelek Next. Znalazła się na okładkach magazynów "Billboard", "New Musical Express", "Vogue". W zasadzie mogłaby już "Born To Die" nie wydawać. O takim szumie przed premierą płyty marzyłyby Spice Girls, Madonna i Rihanna razem wzięte.

Reklama

"Born To Die" się jednak pojawiło i zamiast rozwiać wątpliwości, czy Lana wielką artystką jest, czy może tylko doskonałym produktem, te wątpliwości podsyciła. Co prawda album zadebiutował na szczycie sklepu i-Tunes. Zachwycili się nią recenzenci tak poważnych mediów jak "Guardian" czy BBC. Ale muzycznie mówi nam o Lanie Del Rey niewiele. Doskonale za to wpisuje się w aktualną modę. To podróż do retro dźwięków z nowoczesnymi aranżami. Zresztą Del Rey, a naprawdę Elizabeth Grant, od zawsze przyznawała się do miłości do lat 60. i Elvisa Presleya. Świadomie też stylizuje się na seksbombę z tamtych lat.

Numery przypominają sentymentalne ballady w stylu Supremes czy Dusty Springfield. Lana ma interesujący, lekko zachrypnięty, niski głos. Niestety tylko jak melodeklamuje. Kiedy zaczyna śpiewać, zbliża się niebezpiecznie do Britney Spears i właśnie to powiązanie ze współczesnym cukierkowym popem wychodzi Lanie na złe. Jeżeli do tego dokłada fundamentalne teksty w stylu "będę cię kochać do końca świata, będę czekać milion lat" ("Blue Jeans") albo "pieniądze są powodem naszego istnienia" ("National Anthem"), to wycieka z niej sztuczność i plastikowy klimat, którym dorównują tylko jej sztuczne usta. Zupełnie niepotrzebnie Lana chce być słodka i lukrowa. Takie numery jak "Off To The Races", "National Anthem" powinna nagrywać Britney, a nie tęskniąca za Jamesem Deanem i Elvisem Lana.

Kiedy jednak Del Rey nie zbliża się do lukrowego popu i r’n’b, potrafi oczarować. Ballady "Million Dollar Man" z pianinem i smyczkami nie powstydziłaby się Adele. W "Carmen" czaruje niemal jak Nancy Sinatra, do tego zmysłowo melodeklamuje po francusku. W kawałku, któremu kilka miesięcy temu ulegli fani i krytycy – "Video Games" – ma również czarujące momenty, zwłaszcza kiedy schodzi w niskie tony.

Niestety interesujących momentów jest na "Born To Die" zdecydowanie za mało. Mimo pozornej szerokiej palety muzycznych tematów jest zwyczajnie nudna. Nie wiem, czy Lana chce być retro jak Adele czy Amy Winehouse, czy może chce być ikoną popu jak Lady Gaga?

Od wydętej lali à la pin-up girl dużo bardziej przemawia do mnie Lana z czasów, kiedy jeszcze nazywała się Lizzy Grant. Jej płyta z 2010 roku "Lana Del Rey a.k.a. Lizzy Grant" nie jest tak produkcyjnie dopracowana jak "Born To Die". Czysta, akustyczna i nienadęta – dokładnie taka, jaką była wtedy Elizabeth. Skromną blondynką (bez napuszonych włosów i ust) marzącą o tym, aby stać się gwiazdą. Kiedy się nią już stała, straciła cały swój czar.

LANA DEL REY | Born to Die | Universal