Hiphopowego klasyka Snoop Dogga trudno nazwać wielkim raperem, ale charakterystycznym i poszukującym – na pewno. Do tego cieszy się powszechnym szacunkiem i jest lubiany – mimo wielu afer na karku, oskarżeń o seksizm itp. – za dystans do siebie, poczucie humoru i nonszalancki urok. Właśnie wypuścił swój 13. krążek. Po tym, jak trzy lata temu zamienił się w rastafarianina Snoop Liona, trudno było się spodziewać, że jego "Bush" będzie brzmiał tak, jak brzmi. A jednak to tylko pozorne zaskoczenie, bo wiele muzycznych tropów z tej płyty pojawiało się u Snoopa już wcześniej.
– Ta płyta jest o tym, jak spędzić przyjemnie czas, wyluzować się, cieszyć życiem. Sam zresztą jestem na takim etapie. Jak starszy pan oglądam te same pierdoły w tv, słucham starych płyt, bujam się w fotelu i odprężam – powiedział w niedawnym wywiadzie dla "Guardiana". Pokazał to zresztą dobitnie ostatnio na swoim Instagramie, wrzucając krótki filmik o tym, jak wygląda jego poranek, a w zasadzie środek dnia. Rozleniwiony, popalający Snoop w towarzystwie bujnego bukietu kwiatów relaksuje się, słuchając nostalgicznej, funkowej kompozycji popularnego w latach 70. zespołu Average White Band, jednocześnie pozdrawiając fanów.
Dźwiękami nawiązującymi do funky i r'n'b z tamtej dekady wypełnił też album "Bush", bo jak powiedział we wspomnianym wywiadzie: – Chcieliśmy dać upust muzyce, której słuchaliśmy jako dzieciaki, która rozpalała parkiety, była synonimem zabawy i seksu. Snoop mówi w liczbie mnogiej, bo "Bush" nagrał wraz Pharrellem Williamsem, producentem, któremu ta scena jest niezwykle bliska, o czym można się przekonać na jego ostatniej własnej płycie czy w materiale, jaki przygotował z Daft Punk i legendą funky Nilem Rodgersem (chodzi oczywiście o hit "Get Lucky").
Panowie wraz z zaproszonymi gośćmi (m.in. Stevie Wonder, Kendrick Lamar, Charlie Wilson) przygotowali zestaw pełen disco-funkowych patentów sprzed lat. Tę przyjemną, spokojnie lejącą się wiązankę Snoop ubarwia przede wszystkim swoim śpiewem, rap zszedł na drugie miejsce. Z tego też powodu zapewne fani jego wczesnej twórczości mogą uznać "Bush" za wypadek związany zapewne ze zbyt dużą ilością wypalonego przez Snoopa nieświeżego ukochanego zielska.
Ale przecież Snoop dawał nam już wcześniej znaki, że parkiety sprzed lat wciąż rządzą w jego głowie. Już na jego powalającym debiucie wydanym ponad 20 lat temu, wyprodukowanym przez Dr. Dre "Doggystyle" można usłyszeć legendę funky i soulu George'a Clintona. Na drugiej i trzeciej płycie śpiewał u niego z kolei wspomniany gość z "Bush" Charlie Wilson, a na "R&G (Rhythm & Gangsta): The Masterpiece" sprzed 11 lat sam Bootsy Collins. Do tego z Dam-Funkiem Snoop nagrał krążek o wymownym tytule "7 Days of Funk". Wielokrotnie wcześniej pracował też z Pharrellem.
Zawartość "Bush" nie jest więc zaskoczeniem. Może być nim trochę wycofanie się Snoopa w kilku piosenkach na drugi plan, jakby nie chciał przytłaczać gości swoją obecnością. I słusznie, bo ci są wybitni. Trzeba też wspomnieć o doskonałej oprawie graficznej jego nowej płyty. Warto kupić ją na fizycznym nośniku.
Słuchając "Bush", trudno oprzeć się wrażeniu, że próbujący wcześniej swoich sił w reggae, country, bollywoodzie czy nowoczesnym clubbingu Snoop Dogg najlepiej czuje się otoczony rozluźniającym retro funkiem. Oczywiście w towarzystwie nierozłącznej dozwolonej w Holandii zielonej substancji.
SNOOP DOGG | Bush | Sony Music