Nieco błędnie klasyfikowany jest jako przedstawiciel sceny songwriterskiej, co narzucałoby skojarzenia ze smutnym kolesiem stojącym z gitarą czy innym banjo przy mikrofonie i śpiewającym o wiecznej tęsknocie. Tymczasem Harcourt już w pierwszych piosenkach z płyty zaskakuje mocno zróżnicowanym instrumentarium i sporym zacięciem aranżacyjnym. Nagrania pokazuję różne oblicza wokalisty - od balladowego, po rockowego, ocierającego się po delikatną psychodelię.
Najważniejszy w nagraniach z "Furnaces" jest klimat. Jeśli w dany nastrój Ed chce nas wprowadzić, to zrobi wszystko, dosłownie wszystko by to zrobić. W "The World Is On Fire" budzi niepokój, na długi czas rozkłada strach, o którym śpiewa. Często wymiennie prowadzi wokal z gitarą, co ciekawy efekt daje m.in. w "Loup Garou".
Tytułowe "Furnaces" to jedno z lepszych nagrań w jego dorobku. Zadziorne, przebojowe, chwytające za ucho. Co ciekawe, sposób śpiewania, delikatna chrypka i wchodzenie szarżą w wysokie tonacje przywodzi na myśl to jak śpiewa nasz Dawid Podsiadło. Harcourt nasłuchał się naszego wokalisty? Możliwe, w świecie dźwięków i serwisów streamingowych nie ma rzeczy nie do odnelezienia.
Przebojów tu mnóstwo. Oprócz wspomnianego tytułowego nagrania, zapamiętujemy natychmiast "Nothing But A Bad Trip" czy trochę napuszone patosem "Immoral".
Rozmach aranżacyjny i ciepło bojące z płyty każą niemal natychmiast do niej wracać. Jest tu więcej pomysłów na granie niż na jednej płycie młodzieniaszka. Dochodzący do czterdziestki Harcourt wreszcie melduje się w okolicach czołówki.