Samonapędzający się mechanizm wyglądał tak, że jeśli U2 dużo zarabiało, to był to jasny znak, że sprzedało dużo płyt i dużo biletów na koncerty. A ktoś kto sprzedaje tyle płyt i tyle biletów zyskuje status megagwiazdy, która potrafi ogniskować punktaki na swej sylwetce bo… patrz wspomniane zasługi. Takie z kolei zachowanie powoduje sprężenie zwrotne – nawet osoby średnio zainteresowane muzyką spoglądają na Bono i interesują się – no bo to w końcu ważna persona, co to nawet Janowi Pawłowi II podarowała okulary słoneczne.
Sytuacja rodziła konieczność powołania do życia prawdziwie sprawnej maszyny – mówimy tu o formacji, która generuje przychód rzędu nawet 250 milionów dolarów rocznie. Taki zespół ludzi z obsługi to zaś niewypowiedziane dictum konieczności dokonywania obrotu. U2 już raz wpadło w pułapkę, godząc się na deal na zasadzie custom publishing. Udostępnienie dla koncernu Apple materiału skończyło się internetowym linczem. Bono przepraszał fanów mówiąc, że u podstaw jego działania była też „kropla megalomanii”. Przeprosiny za kroplę skończyły się wiadrami pomyj, a zespół zaczął być kategoryzowany jako taki, do którego w szczególności młodym słuchaczom zwyczajnie wstyd było się przyznać.
By ratować biznes trzeba było wyciągnąć asy z rękawa. Takim na pewno było przypomnienie światu podczas trasy koncertowej, że „The Joshua Tree” to był pomnik muzyki rockowej, dzieło wybitne, doskonałe i ponadczasowe. Kolejnym asem miała być nowa płyta.
Miała.
Najgorszą bolączką „Songs of Experience” jest to, że nie wywołuje niemal żadnych emocji. Włączamy płytę, słuchamy i… doskonale wiemy, że mamy do czynienia z U2. Brzmienia, harmonie no i wokal są rozpoznawalne niemal w każdym miejscu globu. Po ponad 51 minutach (67 w wersji deluxe), kiedy album się kończy pozostajemy z najgorszym dla muzyka uczuciem – czyli totalną obojętnością.
Wszystko jest tu poprawne, skrojone na miarę i pod oczekiwania klienta. Tyle, że w świecie rocka poprawność jest grzechem najgorszym. Tu chcemy dostać w nos, być przeczochrani po podłodze za włosy, sponiewierni w duszy, a riffy mają działać jak pumeks dla uszu. Jeśli takiego pierwiastka nie ma wchodzimy w krainę zarezerwowaną – z całym szacunkiem – dla takich ludzi jak Harry Styles, Adele czy Roxette. Jesteśmy dostarczycielami melodii typu soft, które żadnego niepokoju nie wywołują i spokojnie mogą polecieć w windach i szaletach. A przecież mówimy tu o zespole, który nagrywał „I’ll Follow”, „New Year’s Day”, „Fly”, „One” czy „Even Better Than The Real Thing”. I którego lider chce zmuszać świat do myślenia, a nie być kojarzonym z tworzeniem bezrefleksyjnego soundtracku do przeglądania Facebooka, Instagrama czy separowania ludzi na Tinderze.
Wiem – czasy mamy takie, że do radia i innych tub dociera się rzeczami, które zmuszać do myślenia za bardzo nie mogą. I pewnie w tym należy wróżyć potencjalny sukces „Get Out Of Your Own Way”, „Love Is All We Have Left” czy „Summer Of Love”. To ostatnie – trzeba przyznać się szczerze – na innych płytach U2, z czasów ich świetności mogłoby się uchować, podobnie jak sąsiadujące „American Soul”. To jednak zdecydowanie za mało.
„Songs of Experince” nie będzie częstym gościem w odtwarzaczu nawet u tych, którzy kupują wszystkie płyty U2. Będzie „półkownikiem”, elementem kolekcji, ładnym gadżetem (bo okładka jest największym plusem wydawnictwa).
Ponieważ pecunia non olet, maszyna musi pracować a miliony dolarów ruszyć w obrót, U2 startuje za chwilę w trasę koncertową, podczas której – jak spekulują wróbleki i twittują spekulanci – przyjedzie też do Polski.
Ja się nie wybieram.
U2 "Songs of Exerience"; Universal Music Polska 4/10