Zespoły rockowe grają zazwyczaj koło półtorej godziny. Czasem, kiedy są główną gwiazdą na stadionie pozwalają sobie na "szaleństwo" i wybryki, czyli zabawę nieco ponad dwugodzinną.

Zespoły, które odcinają kupony, grają bardzo krótko, zabierając siedzenie w troki tak szybko, jak to tylko możliwe. Kilka przebojów, rzucone z wyćwiczoną spontanicznością "we love you", powiedziane łamaną polszczyzną "cienkuję" i do kasy. Biznes to świetny, bo odbywa się ku obopólnej satysfakcji: fani są szczęśliwi, że odhaczyli kolejny band na liście "zobaczyć przed śmiercią", zespół ma trochę więcej na emeryturę lub spłatę długów – zazwyczaj po bolesnych rozwodach i ciężkich terapiach odwykowych.

Reklama

Ciężko natomiast jest po tym, co wydarzyło się w Gdańsku, zrozumieć, jakie pobudki kierują zespołem Guns N’ Roses. Tej trasy, zgodnie z tytułem, miało nie być. Panowie Slash, Duff i W.Axl Rose nienawidzili się z pasją godną bokserów podczas rytualnego ważenia.. Każdy z nich powiedział, że wspólne granie nie wchodzi w rachubę – "Not In This Lifetime" stało się mottem przewodnim muzyków (by być precyzyjnym: Slash i Duff ze sobą grali m.in. w Velvet Revolver, mieli problem – ze wzajemnością – z graniem z Axlem). Ważny pretekst, czyli wprowadzenie Guns N’ Roses do słynnego Rock N’ Roll Hall Of Fame, pozwoliło na spotkanie, a potem podanie sobie rąk.

Reklama

Trasa "Not In This Lifetime" to światowy fenomen. Miało być kilka koncertów w Stanach, ale że świat jest mały, a media społecznościowe łączą, okazało się że wiadomość o niezwykłym show obiegła glob. I tournee rozpełzło się na cały świat.

W tym składzie zespół jeszcze w Polsce nie grał. Mieliśmy koncerty Guns N’ Roses hybrydowego – W. Axl Rose dobierał (poniekąd bardzo dobrych) muzyków do akompaniowania. Wszyscy, łącznie z nim, wiedzieli, że to nie to.

Koncert z 20 czerwca 2017 roku w Gdańsku został wyprzedany niemal do ostatniego miejsca. Pełna była płyta, siedzenia na stadionie gdańskim były wypełnione po sam dach. Chwilę przed 20:50 zaczął się koncert pełen nieoczywistości, w którym były momenty doskonałe, i takie, które mogły się nie pojawić. Ale zespół celowo zagrał wszystko, co mógł (z wielkich przebojów zabrakło tylko "Don’t Cry"), by pokazać na co go stać. I jak niezaprzeczalnie wielki jest.

Początkiem było "It So Easy", potem pojawiły się cytaty z albumu "Chinese Democracy", ale szaleństwo zaczęło się na dobre przy "Welcome To The Jungle", zagranego z wszystkimi wymaganymi i karkołomnymi dla większości partiami gitarowymi. Jakby wirtuozerii było mało zaraz potem usłyszeliśmy karkołomne "Double Talkin' Jive".

W zestawie pojawiały się niespodzianki. Bo przecież "Estranged" do najczęściej prezentowanych nagrań nie należy, a "Coma", najdłuższy utwór z wspominanych płyt z 1991 roku to ogólnie w tracklistach GNR rarytas.

Trwa ładowanie wpisu

Były momenty rewelacyjne: kiedy to "Estranged" przechodziło w bondowskie "Live And Let Die". Pięknie zabrzmiała kombinacja coverów – instrumentalnego "Wish You Were Here" Pink Floyd i takiegoż wykonania "Layli", które stanowiło wejście do "November Rain".

Wszyscy "knock", "knock", "knockaliśmy" do nieba bram i wszyscy zdzieraliśmy gardła, kiedy W. Axl Rose w hołdzie Chrisowi Cornellowi zaśpiewał klasyka z repertuaru Soundgarden "Black Hole Sun". I wszyscy zadawaliśmy sobie pytanie - co się tu tak naprawdę dzieje.

Dlaczego zespół sięga po takie rzeczy jak "Estranged" czy "Coma"? Co zmusza go po pokazywanie nagrań z różnych momentów jego historii? Pieniądze? Tak, na pewno, ale ich zarabianie nie jest tu oczywistością.

Trochę nie wyszło "You Could Be Mine", którego tempa nie wytrzymał pod koniec akustyk, momentami nie kleiło się też "This I Love". Ale zgodnie z prawem suspensu zespół zaraz potem miażdżył, wbijając w nas kombinację "Civil War" z "Yesterdays". Kiedy co mniej zorientowani w dyskografii GNR fani ziewali na "Coma", zaraz potem Slash zaczarował stadion grając solo przechodzące w gitarową wariację tematu z "Ojca Chrzestnego", która to z kolei przerodziła się w cudownie zagrane "Sweet Child O’ Mine".

Trwa ładowanie wpisu

Kiedy wszyscy myśleli, że występ zmierza ku końcowi, zespół sięgnął po asa w rękawie, zachwycając "Patience". Przy okazji – to była około 150 minuta koncertu, "Patience" ze spokojnego nagrania zaczęło przechodzić do dynamicznego finału. Właśnie wtedy, a nie na początku występu, W. Axl Rose zaczął wściekle biegać po scenie, przypominając sobie, że przed ćwierćwieczem podczas jednego występu na scenie wykonywał nawet do 4 kilometrów jednego wieczora.

Trio Axl – Duff – Slash było dograne perfekcyjnie. Wszystko się tu zgadzało. Pozostali muzycy świetnie, ale jednak tylko odgrywali swe role. To nie oni na afiszu, w sztuce o nazwie "Pistolety i róże" pojawiają się wielkimi literami. Na dziś zespół wygląda tak, jakby opierał się na trzech wielkich indywidualnościach, które znów postanowiły szanować swe dziwactwa. Muzycy dograni są doskonale, grają z zabójczą precyzją. Co dalej z takim składem?

W 1991 roku, gdy ukazywały się albumy "Use Your Illusion" W.Axl Rose dał nam 150 minut muzyki jednego dnia, bo twierdził, że tyle się fanom należy. Potem de facto zniknął na dwie dekady. Teraz gra koncerty, których długości i dramaturgii najmłodsi mogą tylko pozazdrościć. I on, i Duff, I Slash mają jeszcze (po latach) coś do udowodnienia. Coś mi mówi, że na tej trasie nie koniec.

Choć z drugiej strony… Slash, Duff i W. Axl nie zamienili na scenie ani jednego słowa. Powiecie, że to koncentracja, skupienie na dobrym show? Ok., tej wersji będziemy się trzymać.

It's So Easy
Mr. Brownstone
Chinese Democracy
Welcome to the Jungle
Double Talkin' Jive
Better
Estranged
Live and Let Die
Rocket Queen
You Could Be Mine
Attitude
This I Love
Civil War
Yesterdays
Coma
Slash Guitar Solo
Speak Softly Love (Love Theme From The Godfather)
Sweet Child O' Mine
My Michelle
Wish You Were Here
November Rain
Knockin' on Heaven's Door
Black Hole Sun
Nightrain






















Bis:
Patience
The Seeker
Paradise City


Z dziennikarskiego obowiązku muszę odnotować, że przed Gunsami udanie zaprezentował się zespół Killing Joke. Wcześniej grała też Doda z Virgin. O niej tym razem jednak ani słowa. Sory, Doda, król rocka jest tylko jeden.