Sting "If On a Winter's Night..."
Wyd. Universal 2009
Ocena: 3/6





Sezon świątecznych można oficjalnie uznać za otwarty. Swój świąteczny album za kilka dni wydaje Tori Amos, a już teraz to samo czyni Sting, na którego nową płytę fani musieli czekać aż trzy lata. I były to wyjątkowo długie trzy lata, bo nikt nie miał pewności, czy wokalista nie uraczy nas po raz kolejny średniowiecznymi kupletami, które dla wielu wielbicieli lidera The Police okazały się sporym rozczarowaniem. Dla nich wszystkich mam umiarkowanie dobrą wiadomość – „If On A Winter's Night" nie jest tak hermetyczny jak „Songs From The Labyrinth”, na którym Sting zamieniał się w minstrela wyśpiewującego utwory XVI-wiecznego kompozytora Johna Dowlanda, przy akompaniamencie lutnisty Edina Karamazova, ale to ciągle nie jest również Sting rockowy i współczesny.

Reklama

Jak ujęła to jedna z moich redakcyjnych koleżanek, słysząc pierwsze dźwięki płyty: „Co to? Ścieżka dźwiękowa do wypasu owiec”? Podobne opinie krążą po forach internetowych, na których rozżaleni fani pomstują: „Zamiast nagrywać kolejne albumy trącące operą, Sting powinien w końcu nagrać dobrą piosenkę, bo nie zrobił tego od dekady” albo „Na nowej płycie Sting brzmi, jakby parodiował muzykę dawną”.

Trudno się dziwić tym reakcjom, bo angielski muzyk postanowił tym razem przybliżyć nam tradycyjne brytyjskie pieśni – nie tyle świąteczne, co zimowe. Owszem – znalazło się tu miejsce dla kilku kolęd, ale nie zabrakło też kołysanek, okolicznościowych piosenek folkowych i dwóch starych kompozycji Stinga – „Lullaby For An Anxious Child” i „Hounds Of Winter” odświeżonych na potrzeby tego zimowego projektu. 58-letni muzyk wokalnie ciągle tkwi w estetyce znanej z poprzedniej płyty – przypomina nadwornego renesansowego śpiewaka snującego miłosne ballady, co chwilami brzmi dość grotestkowo. Bo choć nie da się ukryć, że Sting dalej jest świetnym wokalistką, którego głos z upływem lat brzmi głębiej i szlachetniej (w „Cold Song” pokazuje jak rozległa jest jego skala, schodząc niemal w basowe rejestry) to trudno nie odnieść wrażenia, że przerysowana maniera „archaicznego śpiewaka” kieruje cały album na grzęzawiska parodii.

Posłuchajcie tylko utworu „Balulalow”, w którym Anglik tak mocno moduluje głos i gimnastykuje się, że chwilowo nie wiadomo czy jeszcze śpiewa, czy może już ziewa albo łyka śnieg wplątujący się w jego piękną brodę. I w niczym nie pomogą rzewne frazy akordeonu i akustycznej gitary w folkowym „The Burning Babe” albo egzotyczna tabla wyznaczająca rytm „There Is No Rose In Such Virtue”.

Problem w tym, że barwa głosu Stinga wrosła wręcz genetycznie w masową świadomość i podobnie jak Stanisław Mikulski nie wzbudza zaufania w roli innej niż ta Hansa Klossa, tak Sting w klasycznym, nie rockowo-popowym garniturze musi budzić zupełnie naturalne mechanizmy obronne. Inna sprawa, że jako ścieżka dźwiękowa do świątecznej krzątaniny „If On A Winter's Night" pełen najstrojowych akustycznych brzmień i łagodnych harmonii, sprawdzi się lepiej niż dobrze. I tylko w tej kategorii można rozpatrywać ten album. W innym wypadku jego słuchanie wywołuje podobne emocje, jak myśl o sypianiu z własną siostrą – zażenowanie połączone z lekkim przerażeniem.