We wrześniu 2010 roku minie 40 lat od śmierci artysty. Jego spadkobiercy postarali się, by godnie uczcić pamięć tego, który zrewolucjonizował rocka i grę na gitarze. "Valleys... " to jeden z wielu fonograficznych pomników postawionych Jimiemu. Ale jeden z bardziej udanych.
Krążek anonsowano, jako zestaw nagrań niepublikowanych, ale są tu piosenki doskonale znane, jak "Fire" i "Stone Free". Lwia część pozostałych pojawiała się tu i ówdzie. Na płytę wybrano utwory nagrane przez Jimiego głównie w 1969 roku i głównie z muzykami The Jimi Hendrix Experience (Noel Reading, Mitch Mitchell). Utwory miały trafić na czwarty album studyjny, do którego wydania ostatecznie nie doszło. Hendrix po sukcesie "Electric Ladyland" dużo eksperymentował. "Valleys..." to jednak dzieło dość spójne. Czy usłyszymy tu Jimiego, którego wcześniej nie znaliśmyi Nie. Czy "nowe" nagrania dorównują hitom wydanym za życia artysty Nie. Brak utworów rangi "Purple Haze", "Crosstown Traffic", "Hey Joe", Voodoo Child".
Ale jest tu Hendrix jakiego znamy i lubimy. Agresywnie rockowy, bawiący się sprzężeniami, improwizujący solówki (instrumentalny cover "Sunshine Of Your Love" Cream), psychodeliczny (kawałek tytułowy). Jest Jimi bluesman naładowany adrenaliną (dobry cover "Bleeding Hart" Elmore'a Jamesa), a także snujący się wolno, jakby relaksował się po joincie ("Red House"). Pod koniec lat 60. blues, rock i psychodelia już mu nie wystarczały. Jimi sięga więc po soul, jazz i funk, choć czyni to z pewną nieśmiałością, jakby badał grunt. Jego fascynacja nieco innym pulsem nabrała pełniejszych kształtów, gdy zaczął nagrywać z Buddym Milesem i Billym Coksem. Warto podkreślić świetne brzmienie płyty. Pięknie odświeżono stare piosenki, w czym brał udział między innymi Eddie Kramer, współpracownik Jimiego jeszcze z lat 60. Zastosowanie współczesnych sztuczek nie odebrało utworom ich dawnego klimatu. Nie uczyniło z nich ładnie opakowanego produktu, którego zawartość ducha nam nie nasyci, lecz szybko przez nas przeleci nie zostawiając śladu. Na okładce zadumany Jimi jest skryty za purpurową mgiełką. Jakby nie mógł wyjść z podziwu, że aż tak dobrze to wyszło.