Muse "Resistance"
Wyd. Warner 2009
Ocena 6/6
Prowokacja czy grafomania? – pomyślałem, kiedy zobaczyłem tytuł zamykającego płytę potwora „Exogenesis Symphony”, trwającego kwadrans. Rozpisana na trzy części symfonia rockowa? To na pewno będzie bolało... Tym milsze zaskoczenie, kiedy okazało się, że zarówno ten finał, jak i cała płyta, to brawurowy fajerwerk, od którego nie można oderwać się nawet na chwilę. Jeszcze nigdy nie słyszałem tak różnorodnej płyty rockowej, która byłaby tak spójna, kiczowata i porywająca zarazem. Bo na „Resistance” swobodnie obok siebie egzystują alternatywa, Chopin, pop, new wave, muzyka filmowa i stadionowy rock spod znaku Queen.
Ten ostatni zespół wydaje się centralnym punktem odniesienia dla piątej płyty angielskiego tria, bo echa twórczości Freddiego Mercury’ego i spółki słychać tu niemal w każdym utworze, choć tropów pobocznych jest tu znacznie więcej. Tak jak w „Unnatural Selection”, w którym Matthew Bellamy brzmi niczym wokalista She Wants Revenge, by po chwili zatracić się w stadionowym refrenie w stylu lidera Queen. W każdym innym wypadku podobną frazę uznałbym za szczyt kiczowatego rocka. Jednak Bellamy ma w sobie tyle charyzmy, że nawet cover „Keine Grenzen” Ich Troje w jego wykonaniu brzmiałby zapewne atrakcyjnie.
p
O inspiracji Queen przypomina też „Guliding Light” za sprawą miażdżącego bitu przywodzącego na myśl „We Will Rock You” i charakterystycznego brzmienia gitary ukochanego przez Briana Maya. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to on złapał za wiosło, kiedy do gry wchodzi długaśna solówka, jakich nie słyszy się na co dzień w twórczości młodych zespołów gitarowych opętanych rytmem. W czasy lat 80. przenoszą też słusznej ilości pogłosy i modne syntezatory nawiązujące do klasyków synth-popu.
Ale to dopiero początek egzotycznych wycieczek. Co powiecie na połączenie protest songu z chórkami wyjętymi rodem z nagrań Bon Jovi, z melancholijną nutą w stylu Radiohead („MK Ultra”)? A może „I Belong To You”, gdzie klimat rodem z „Bohemian Rhapsody” (patetyczny fortepian rodem z nagrań Szostakowicza) miesza się z francuską balladą spod znaku Edith Piaf ochrzczoną klarnetem i ragtimową pulsacją?
Karkołomne? Co najmniej – ale o dziwo ten pstrokaty wagon nie chcę się wykoleić od początku do końca trwania płyty. To, co spaja ten album, to naprawdę mistrzowskie rzemiosło muzyków z The Muse. To tylko trio, ale dysponujące mocą kwintetu. Sekcji rytmicznej mogą im pozazdrościć nawet chłopaki z Kings Of Leon. Zresztą nie na darmo Muse uznawany jest za jeden z najlepszych zespołów koncertowych świata. Nie wspominając o Matthew Bellamym, który jako jeden z nielicznych współczesnych wokalistów rockowych może pretendować do miana następcy Freddiego Mercury’ego – te wszystkie długo trzymane, rozwibrowane dźwięki i quasi-operowe wycieczki w „United States Of Eurasia” robią naprawdę duże wrażenie. Kicz dawno już nie był tak porywający.