W środowy wieczór 7 czerwca, już po występie Eda Harcourta na scenie pojawił się przedstawiciel organizatora, który po polsku i po angielsku przekazał prośbę od zespołu: jeśli ktoś chce robić zdjęcia, nie ma problemu – byle bez lampy błyskowej. Wydawało się, że wypełniona po brzegi sala, głównie elementem męskim w wieku „open’erowym”, przyjęła ten apel bez większego poruszenia. Zaczęło się wywabianie zespołu na zasnutą mgiełką scenę.
Dźwięki chóru zwiastowały, że koncert rozpocznie się tak, jak ostatnia płyta kapeli z Cincinnati – od utworu „Birdland”, który jednak wybrzmiał znacznie ostrzej niż na krążku „In Spades”. A potem było tylko lepiej – mocne, zatopione w gitarach „Arabian Heights” oraz „Matamoros” zagrane szybciej niż na płycie „To Do The Beast”.
Wszystko szło świetnie – zespół był idealnie zgrany, płynnie, bez pauz przechodził od utworu do utworu, a nie oszczędzający gardła Greg Dulli szalał na scenie. Jednak wśród doskonale bawiącej się publiczności rosła potrzeba uwiecznienia choćby chwili koncertu. Tu i ówdzie błyskały flesze. Dulli w czasie „Matamoros”, już wyraźnie zniecierpliwiony, w pewnej chwili porzucił tekst i zaczął wykrzykiwać: „Mówię wam, wyłączcie te flesze!”.
Koncert toczył się dalej, ale w powietrzu czuć było pewne napięcie – nie było pewności, czy zdenerwowany wokalista w pewnej chwili nie rzuci gitarą i nie powie, że to koniec wstępu. Dulli postanowił jednak rozładować atmosferę – w przerwie między utworami opowiedział, z czego wynika jego apel: „Błyskające lampy po prostu mnie oślepiają. Wtedy nie widzę gitary i zwyczajnie robię błędy” (w oryginale nie brzmiało to tak dyplomatycznie). Wskazał kilka osób spośród tych najbliżej sceny, które błyskały mu w oczy, i ku uciesze publiki trochę się z nich ponabijał. Wszyscy się pośmiali i znów można było się skupić na muzyce.
Afghan Whigs, którzy Polskę odwiedzają dość często, tym razem do Warszawy przyjechali promować nowy, dziesiąty już album. I choć rzeczywiście utwory z „In Spades” stanowiły znaczną część zwłaszcza pierwszej części koncertu, to nie mogło zabraknąć hitów z poprzednich krążków. Było więc „Let me lie to You” z „Congregation” oraz „Debonair” i tytułowy utwór z płyty „Gentleman”, ale zabrakło np. "Crazy" z "1965". Amerykanie jednak bez wątpienia skupili się na materiale z dwóch ostatnich albumów – jakby odcinając się nieco od przeszłości, choć oczywiście jej nie wypierając. Ale wielki aplauz towarzyszył również pierwszym dźwiękom zwiastującym „Teenage wristband” z repertuaru Twilight Singers, czyli innej kapeli założonej przez Dulliego. Przez godzinę i 40 minut (łącznie z czterema bisami) zespół dawał z siebie wszystko.
I wszystko było fajnie do czasu, aż ktoś, kto koncert oglądał z balkonu, wymierzył w wokalistkę siarczystego flesza. Z jego ust posypały się wyrazy niepochlebne i już mało żartobliwe. Muzyk na koniec zaproponował, by może jednak skupić się na muzyce, a nie na robieniu zdjęć. „Ja tak robię, kiedy idę na koncert – po prostu słucham muzyki” – gorączkował się.
I tego się trzymajmy, bo akurat to Afghan Whigs wychodzi całkiem nieźle.