W kwestii muzycznych korzeni Robert Plant jest radykałem – nie wchodzi po raz kolejny do tej samej rzeki. Dlatego jego płyta jest bardziej kołysanką (lullaby) niż bezustannym rykiem (ceaseless roar). Nie odcina kuponów od Led Zeppelin, ba, nie usiłuje nawet nagrać
kolejnych części swoich solowych hitów "Moonlight in Somosa" czy "Big Log". I dobrze na tym wychodzi.
Wprawdzie bez porównania więcej zarobiłby, ruszając na kolejne tournée z Led Zeppelin, ale on nie lubi chodzić na łatwiznę. Jego dziwaczna solowa kariera trwa już trzy razy tyle, co huczne życie supergrupy. Ale nigdy nie kroczył oczywistymi ścieżkami. Dzięki temu nie jest rockandrollowym dziadygą, który żali się, że przez piratów fonograficznych nie został Claptonem. On nie chce być nie tylko drugim Claptonem, ale też nie w głowie mu bycie drugim Plantem z '68 – Bogiem Rocka z nagim torsem.
Plant AD 2014 jest artystą nie tylko poszukującym i – nade wszystko – potrafiącym wygospodarować sobie na ugorze rocka własne poletko. Gdzieś między polirytmiczną muzyką z Zachodniej Afryki, folkiem z Appalachów, południowym bluesem a elektronicznymi hałasami. Bywa że brzmi, jak Peter Gabriel (bęben w "Rainbow"), jak gwiazda Nashville (bandżo w "Poor Howard") albo jak Roy Orbison zafascynowany kulturą arabską ("House of Love").
Pomagają mu w tym m.in. gitarzyści Justin Adams (ex-Jah Wobble's Invaders Of The Heart) i Skin Tyson (ex-Cast), klawiszowiec Massive Attack, John Baggott oraz gambijski griota (artysta dźwięku i słowa) Juldeh Camara, grający na jednostrunowych skrzypkach riti. Sam Plant brzmi miękko i delikatnie, i praktycznie cały czas porusza się w wyższych partiach skali swojego głosu. Brytyjscy recenzenci piszą, że "Lullaby." to prawdopodobnie najlepsza płyta, jaką kiedykolwiek nagrał człowiek. Ja może aż tak bym nie przesadzał, ale – fakt – słucham jej często. I zawsze w pozycji na kolanach.
ROBERT PLANT | Lullaby And. The Ceaseless Roar | Nonesuch/Warner