Punktem zwrotnym były ponoć dla zespołu raporty od księgowych po premierze filmu "Metallica: Through The Never". Kosmiczne efekty, kamery, które robią cuda, przeboje, które wszyscy znamy, a jednak zamiast pełnej kasy był finansowy klops. W poważnej prasie, czyli takiej która bierze pod uwagę oba człony terminu show-biznes, pojawiły się nawet analizy mówiące, że Metallica jest blisko bankructwa. Nie były to pierwszy taki przypadek, kiedy artysta wielki traci wszystko, ale postanowiono walczyć. A że najlepszą metodą jest ucieczka do przodu…
Nie uprzedzając wypadków, zarysujmy jeszcze tło obyczajowe. Na festiwalach wystarczy facet z laptopem i laska w odblaskach z mikrofonem, by tysięczny tłum spijał słowa z ich ust. Na głównej stronie internetowej empiku, wciąż czołowego sprzedawcy płyt w Polsce, na zespoły takie jak Metallica nie ma miejsca. Kategorie tam obecne to: pop&rock, alternatywa, hip-hop, filmowa i nowe brzemienia. Na dumny metal, który przez lata był kołem zamachowym, bo fanów miał tak wiernych i oddanych jak teraz polski rap, zabrakło miejsca. Powiedzmy sobie wprost: metal dla wielu stał się synonimem obciachu. Do wspaniałych stosunkowo nowych twórców, jak np. Gojira nie dociera nikt poza niszami, a nowe nagrania starych, (posłuchajcie np. Iron Maiden) są parodią samych siebie, pośmiewiskiem pokroju Studia YaYo.
By więc zdobyć rząd dusz trzeba było nie tylko nagrać dobrą płytę. Trzeba było odwrócić trend, pokazać, że ostre granie ma prawdziwą, a nie tylko metafizyczną moc. Metallica od lat jest w tej sytuacji, że to w nią wpatrzone są oczy. Cóż z tego, że Slayer nagrał "Repentless", album, który przed dwoma dekadami na długie miesiące zawładnąłby wyobraźnią mas wywołując palpitację przedsionków od nastawionych na full wzmacniaczy. Cóż z tego, że wydany w 2013 roku album "13" Black Sabbath wbrew jakiejkolwiek logice był arcydziełem, krążkiem wybitnym i kompletnym, skoro ani w Faktach TVN, ani w Wydarzeniach na Polsacie ani tym bardziej w Wiadomościach TVP nie powiedziano o nim ani słowa. Jedynym zespołem, który byłby w stanie do odmienić – być jak Madonna i The Rolling Stones pokazywanym w tubach newsowych - był i jest kwartet z Kalifornii. Tak, chodzi mi o Metallikę.
Ale, cholera, z grupą był jeszcze jeden problem. Ludowa mądrość mówi bowiem, że nawet Zenek Martyniuk skończył się na "Kill ‘em All". Z taką etykietką ciężko iść do przodu, a to tylko – wybaczcie użycie najbardziej wyświechtanego w recenzjach związku frazeologicznego – wierzchołek góry lodowej. Bo przecież nie można zapomnieć o dyskusjach o tym, że Czarny Album to zdrada, że "St. Anger" to dziwadło przeogromne. Trzeba słyszeć wieczne dogadywanie najstarszych metali, że znać "Master Of Puppets" to przed wojną był punkt honoru każdego ułana, a teraz to tej etyki nie ma.
No i bądź tu teraz mądry i uratuj zespół przed klapą. By odwrócić wszystkie te trendy trzeba cudu. Albo trzeba być artystą wybitnym, ponadczasowym. I zapomnieć o tym, co kiedyś było najgorszym bólem formacji, a co obnażył dokument "Some Kind Of Monster".
Prace doktorską pewnie napisze niejeden magistrant o tym, jak doskonale zespół rozegrał internety. Formacja, która niegdyś sieć traktowała jako zagrożenie największe, teraz całą płytę de facto udostępniła za darmo przed premierą. Badania ukazujące, że kupujemy w sklepach płytowych to, co już znamy dały do myślenia. I ważna też była strategia. Kolejność ruchów.
Zaczęło się 18 sierpnia od "Hardwired". Singiel fanów metalu wprowadził w ekstazę. "Znów drżę jak nastolatek czekając na nową Metallikę" pisali w mediach społecznościowych ludzie, którzy zespół dawno spisali na straty. Bo klimatem formacja powróciła do produkcji kojarzonych z dwoma pierwszymi albumami, narzuciła tempo, szokowała korespondencją głosu z sekcją.
Następne dwa nagrania sprawiły jednak, że na nowo zbudowanym ideale pojawiły się rysy. Najkrócej rzecz można ująć tak, że tęsknota za "Kill ‘em All" przesłoniła i oczy i uszy. Bo "Atlas, Rise!" z każdym kolejnym przesłuchaniem zyskiwał, porywał gitarowymi wariacjami.
I ukazała się płyta. I okazało się, że zespół wszystkie fanów tęsknoty miał w… dokładnie tam. "Hardwired...To Self-Destruct" to płyta Metalliki, co słychać w każdym momencie. Jednak tyle samo tu z klimatu "Load" i "Reload" co z podjazdów w stronę "Ride The Lightning".
Na pewno zawiedzeni będą jednak ci, którzy oczywistych przebojów, takich jak w pamiętnym 1991 roku, się spodziewali. Tu nie ma następców ani kolejnej części "Unforgiven", ani "Nothing Else Matters". A o tym, jak bardzo uwolnili się od legendy "Enter Sandman" przekonaliśmy się oglądając słynny występ u Fallona (kto jeszcze nie widział, ten trąba). Najbardziej przebojowe wydaje się być "Now That We’re Dead", które najdobitniej operuje estetyką riffów i refrenów. Podobny patent odnajdujemy w "Halo On Fire", którego refren na pewno powtarzany będzie podczas zbliżającej się trasy.
Mamy jednak też zaproszenie do młyna pod sceną w postaci bezkompromisowego, jednego z najlepszych na płycie "Spit Out The Bone" (podobnego do pierwszego singla, czyli "Hardwired"), z tematem zbliżonym nieco do pamiętnego "The Shortest Straw". Mamy też podróż w stylistyki Metallice odległe, dzięki "Murder One" (ze wspaniałym, dedykowanym pamięci Lemmyego klipem) .
Najważniejszy jednak w albumie jest klimat i duch, którego ostatnie dwa krążki studyjne, będące – jak teraz widać – nieco rozpaczliwym poszukiwaniem sensu grania, były pozbawione. Wreszcie nastąpiło pełne zgranie na linii Ulrich-Trujillo. Wreszcie odpał w solówkach Hammeta jest jak za najlepszych lat. Ważna jest spójność płyty i chęć zmuszenia słuchacza do powrotu. Dopracowanie każdego dźwięku, delikatne szokowanie produkcją i skupienie się na konstrukcji kompozycyjnej czynią z "Hardwired... To Self-Destruct" album, który być może nie jest wielki (bo raptem tylko bardzo dobry), ale na pewno historyczny.
A już na pewno taki, który sprawia, że nie tylko ortodoksi będą dumni z tego, że słuchają metalu.