Była niegdyś taka scena podczas konferencji prasowej – Robert Plant spokojnie odpowiedał na pytania o aktualną działalność artystyczną. Jak to jednak bywa podczas spotkań z legendą – oczywistym było, że prędzej czy później ktoś się wyłamie i zahaczy jakoś słynne o „Schody do nieba”. Gdy nieuchronne nadeszło, Plant podszedł do okna, otworzył je i zaczął krzyczeć (a ma on ci głos donośny) „Help, help, help!!!”
Wspominam o tym na początku tekstu, bo skróty myślowe, którymi podążają zarówno fani, jak i dziennikarze, muzyków wybitnych wykańczają. Wie o tym Paul Simon, wie o tym i Robert Plant, którzy w sposób makabryczny męczeni są o zamierzchłą przeszłość. Plant – trochę chyba wbrew sobie – zgodził się na reaktywację i niezwykłe koncerty pod szyldem Led Zeppelin, które pomóc miały w zamknięciu historii, uciszeniu pytań o rekina i „Schody do nieba”. I spokojnym rejestrowaniu głosów, które zagrają w głowie człowieka, który nic już nie musi, a swoje już udowodnił.
Plant, któremu w przyszłym roku stuknie siedemdziesiątka, już po raz drugi publikuje materiał, który nagrywa z zespołem Sensational Space Shifters (nazwy próżno szukać na okładce). Tak jak w przypadku krążka „Lullaby and the Ceaseless Roar” płyta brzmi bardzo naturalnie, spontanicznie, by nie użyć nadużywanego ostatnio określenia „organicznie”. Brzmienia zbliżają Planta do małych klubów, w których dystans pomiędzy odbiorcą, a wykonawca jest skrócony do minimum – sprawdźcie słuchając chociażby takiego „A Way with No Words”. I być może tylko takie „Carving up the World Again… A Wall and Not a Fence” można określić mianem tzw. radiowego przeboju. Reszta to materia do zmagań sam na sam z sobą, ewentualnie kimś naprawdę duchowo bliskim.
Ale i dlatego na „Carry Fire” wielkich przebojów, które mogłyby rozbujać tłumy na stadionach nie odnajdziemy. Dużo jest natomiast nawiązań do folku i orientu, do muzyki źródeł. Jest też coś, co charakteryzuje dojrzałych i wielkich – Plant nigdzie się nie spieszy, opowieści snuje bez właściwej naszym czasom dosłowności i konieczności trafienia w nas pierwszym słowem i dźwiękami otwarcia. Album nie wiedzieć kiedy się kończy pozostawiając nas w poczuciu uczestniczenia w święcie, które skończyło się zdecydowanie za wcześnie. Tak jak Robert Plant gra dziś mało kto – zrozumiałe to o tyle, że trzeba swoje w życiu zagrać i skomponować, by dojść do takiego poziomu muzycznej świadomości. Być może przez długie lata nie pojawi się też nikt, kto do takiego poziomu będzie w stanie dojść.
Robert Plant "Carry Fire"; Nonesuch/Warner 2017 ocena:8/10