Kiedy w ostatni poniedziałek pojawiła się informacja, że Dave Gahan trafił do szpitala i koncert Depeche Mode w Mińsku został odwołany, zadrżeliśmy. Na szczęście wokalista szybko doszedł do formy i zespół zagrał w środę w Kijowie na Ukrainie, a później zameldował się w warszawskim hotelu Bristol. Ich bazie na polskim przystanku "Global Spirit Tour", imponującej trasy (która ich trasa taka nie jest), obejmującej ponad sto koncertów na całym świecie.
Już kilka godzin przed koncertem w centrum Warszawy i okolicach stadionu można było spotkać wielu fanów (od nastolatków, po ich rodziców) w koszulkach z logo z nowej płyty, poprzedniej "Delta Machine" czy charakterystycznymi różami z logo albumu "Violator". Na stadionie tych, którzy mieli bilety na płytę czekała "niespodzianka". Spod wejścia byli cofani do specjalnych namiotów po opaski umożliwiające im wejście na płytę. Wywołało to mały chaos.
Jednak tuż przed godziną 21 kilkadziesiąt tysięcy fanów skupiło się wyłącznie na muzyce. Koncert rozpoczęło intro z piosenką The Beatles "Revolution". Zaraz potem na scenie pojawili się towarzyszący zespołowi na trasie Peter Gordeno (klawisze i chórki) oraz Christian Eigner (perkusja) i wreszcie Andrew FLetcher, Martin Gore oraz Dave Gahan. W charakterystycznych błyszczących butach i kamizelce zaczął śpiewać otwierający nowy album kawałek "Going Backwards" i szybko odetchnąłem z ulgą, bo okazało się, że nagłośnienie jest lepsze niż podczas ich poprzedniego koncertu na Narodowym. Choć mam nawet wrażenie, że było trochę za cicho.
Po kolejnym numerze ze "Spirit", "So much love", DM zaczęli przypominać przeboje sprzed lat. Najpierw "Barrel of a Gun" z doskonałego albumu "Ultra" sprzed 20 lat, potem m.in. "A Pain That I'm Used To", "In Your Room" i "World in My Eyes". Na olbrzymim telebimie na środku sceny można było zobaczyć filmiki i wizualizacje stałego współpracownika DM, holenderskiego artysty Antona Corbijna. Choć cała wizualna strona koncertu nie była moim zdaniem powalająca (szczególnie mini filmiki) to było kilka znakomitych momentów. Chociażby klip towarzyszący piosence "Cover Me", w którym Dave gra kosmonautę. Najciekawsze były jednak momenty, kiedy na telebimach mogliśmy zobaczyć obraz z kamer obserwujących scenę. Bardzo bliskie ujęcia na Gahana czy Gore'a doskonale pokazywały jak zespół zachowuje się na scenie. Dave biegał po całej scenie (dodatkowo wychodził na specjalny trap wysunięty w publikę), Fletch zagrzewał publikę do zabawy zza swoich klawiszy, a Christian szalał przy bębnach. Doskonale było widać charakterystyczny wąsik Dave'a, jego tatuaże. Było też widać ile wysiłku kosztuje muzyków takie show.
Po solowym popisie Gore'a ("A Question of Lust", "Home") muzycy ponownie przeszli do nowej płyty. Przy singlowym przeboju "Where's the Revolution" na telebimie pokazano znaczący transparent trzymany przez fanów: "The Revolution Is Here".
Potem kolejne wielkie przeboje: "Everything Counts" (z zaskakującym intro), "Stripped" i nieśmiertelne "Enjoy the Silence" i "Never Let Me Down Again" (podczas którego nie zabrakło charakterystycznego machania rękami Gahana i tysięcy fanów) zespół zszedł ze sceny. Chóralny śpiew fanów został przerwany po kilku minutach, kiedy Gore zaczął bisy od ballady "Somebody". Kiedy Dave pojawił się na scenie wykonali doskonałe "Walking In My Shoes", a potem cover "Heroes" Davida Bowiego - jak mówi sam Dave jednego z artystów, którzy odcisnęli na nim największe piętno. Niestety mam wrażenie, że numer został przyjęty dość chłodno. Inaczej było z finalnymi "I Feel You" i "Personal Jesus".
To był znakomity koncert i widać było, że zespół jest w doskonałe formie. Oby nie inaczej było w lutym 2018, kiedy po raz pierwszy w historii, zagrają u nas aż trzy koncerty pod rząd. Tym razem w Krakowie, Łodzi i Gdańsku - bilety są jeszcze w sprzedaży.