Na okładce bestsellerowej autobiografii Bruce’a Springsteena zatytułowanej „Born to Run” zamieszczono zdjęcie 25-letniego muzyka w skórze, z burzą potarganych włosów, opartego niedbale o maskę samochodu (był to model Chevroleta z 1965 r. – Bruce kupił go, jak sam mówi, z pieniędzy zarobionych na pierwszym kontrakcie płytowym; na niewiele więcej było go wtedy stać). Za nim widać fragment typowego domku z amerykańskich przedmieść z drewnianym szalunkiem i gankiem pomalowanym na biało.
W jednym z popularnych programów telewizyjnych w USA przy okazji premiery książki w 2016 r. zapytano go, co dziś – jako 70-latek – miałby do powiedzenia chłopakowi z okładki. Odpowiedział z humorem, że przede wszystkim to ów chłopak zadałby mu pytanie, „kim jest ten podstarzały gość w garniturze i gdzie się podziały jego włosy”.
Ale jednym z pytań, które z powodzeniem mógłby zadać obecnemu gwiazdorowi Bruce Springsteen sprzed lat, byłoby również to, jakim cudem chłopak urodzony w rodzinie robotniczej z New Jersey („Boss” – jak chętnie od lat nazywają go fani, urodził się 23 września 1949 r. jako syn imigrantów o irlandzkich, włoskich i holenderskich korzeniach) użycza swojego wiekowego, choć starannie odrestaurowanego, Chevroleta byłemu prezydentowi USA, Barackowi Obamie, by ten urządził sobie przejażdżkę na oczach zachwyconych widzów amerykańskiej telewizji.
Springsteen - gigant sceny muzycznej
Springsteen, jak wielu gigantów sceny muzycznej jego pokolenia, wychował się w środowisku, w którym szanse na edukację i awans społeczny zdawały się niewielkie. Dziś wspomina, że dorastając, dwa razy doznał prawdziwego muzycznego wstrząsu. Po raz pierwszy – gdy usłyszał Elvisa Presleya. Po raz drugi – po obejrzeniu występu Beatlesów w programie „The Ed Sullivan Show” w 1964 r. To wtedy kupił sobie gitarę i postanowił sam nauczyć się grać. Dziś ze śmiechem wspomina, że pierwszą opanowaną przez niego piosenką była staroangielska ballada „Greensleeves”. Ale gdy tylko poczuł się pewniej, trzymając w dłoniach ukochany instrument, natychmiast zabrał się za trenowanie akordów do „Twist and Shout”.
Nie minęło 10 lat, gdy w 1972 r. Springsteena dostrzegł legendarny łowca talentów z wytwórni Columbia Records, John Hammond. Artysta założył zespół, który po wydaniu debiutanckiego albumu „Greetings from Asbury Park, N.J.” przyjął nazwę E Street Band (to właśnie kompani z zespołu mieli podobno nadać Springsteenowi ksywkę „Boss”, choć on sam był zwolennikiem demokracji w grupie).Pierwszym sukcesem na światową skalę okazała się trzecia płyta w dorobku Springsteena „Born to Run” (1975). Album znalazł się na trzecim miejscu listy Billboard 200 i sprawił, że „Boss” trafił na okładki „Newsweeka” oraz „Time’a”. Sam artysta stał się wówczas symbolem Ameryki. Wykreował wizerunek wagabundy włóczącego się po New Jersey – miejsca, którego na dobrą sprawę nigdy nie opuścił (kiedy na pewien czas zamieszkał w Los Angeles, spotkał się z gwałtowną krytyką), i spoglądającego na swój kraj oczami przedstawiciela niższej klasy społecznej.
Obama: Bruce jest kronikarzem amerykańskiego życia
Bruce jak żaden inny artysta jest kronikarzem amerykańskiego życia – mówił Barack Obama po tym, jak w czasie pandemii wspólnie zdecydowali się stworzyć serię podcastów z rozmowami o współczesnej Ameryce. Co może łączyć byłego, pierwszego w historii USA, czarnoskórego prezydenta z będącym samoukiem gwiazdorem rocka? Na pierwszym miejscu deklarowany przez nich patriotyzm i przywiązanie do demokracji. Ale także drobne, choć niebagatelne sprawy – obaj wychowywali się bez ojców i, jak deklarują, to szczególne doświadczenie z dzieciństwa ukształtowało w nich potrzebę sprostania wyobrażonym oczekiwaniom nieobecnego rodzica.
Springsteen nie jest jednak pozbawiony gorzkiego krytycyzmu wobec swojego kraju i jego społeczno-politycznej kondycji. Z jednej strony jest beneficjentem mitu o amerykańskim śnie. Z drugiej – od młodzieńczych lat był świadom, że podobnie jak każdy mit i ten zawiera ziarno prawdy, ale też przynosi rozczarowanie, jeśli potraktuje się go zbyt serio. To sprawiło, że Amerykanie mu wierzą i chcą słuchać tego, co ma do powiedzenia – zarówno w tekstach piosenek, jak i publicznych debatach.
"Boss" rządzi
Medialna wrzawa, jaka towarzyszyła ukazaniu się zarówno publikacji autobiografii Springsteena, jak i podcastów nagrywanych wspólnie z Obamą, świadczy o tym, że „Boss” nieprzerwanie rządzi i przyciąga charyzmą. Na przestrzeni lat stał się jedną z najbardziej wpływowych postaci w Stanach Zjednoczonych. A przecież na pierwszym miejscu Springsteen jest nadal wybitnym muzykiem, autorem tekstów o niesłychanej wrażliwości, a także istnym zwierzęciem scenicznym: stając przed publicznością, potrafi grać przez cztery godziny bez chwili wytchnienia. „Born to Run”, „Nebraska” (1982), „Born in the U.S.A.” (1984), „Devils & Dust” (2005), „Working on a Dream” (2009), „Wrecking Ball” (2012)… lista albumów i przebojów, które stały się ikoniczne nie tylko dla amerykańskiej, ale i światowej popkultury, jest długa i imponująca.
W przyszłym roku minie pół wieku od jego debiutu, a Springsteen powraca z albumem niecodziennym – zbiorem coverów, jak na niego zaskakujących. „Boss” na płycie „Only the Strong Survive” zawarł własne aranżacje przebojów muzyki soulowej, głównie z lat 60., 70. i 80. afroamerykańskich artystów spod szyldu legendarnej wytwórni Motown. Już sam tytuł wydawnictwa w dobie pandemii, kryzysu gospodarczego i potencjalnych klęsk, intryguje. Jest wyrazem narcyzmu autora? A może niewesołej refleksji nad kondycją współczesnego świata”? Albo hołdem, dla tych, którzy przetrwali społeczną opresję?
Płyty z coverami nagrywali najwięksi, choćby John Lennon i Bob Dylan. Natomiast na dotychczasowych płytach Springsteena covery pojawiały się wyjątkowo rzadko – mówi PAP pisarz, tłumacz, dziennikarz muzyczny i znawca kultury amerykańskiej Daniel Wyszogrodzki. Wyjątki można policzyć na palcach jednej ręki. Kilka nieswoich piosenek nagrał na płycie +High Hopes+ z 2014 r. Wcześniej ukazał się album tematyczny +We Shall Overcome: The Seeger Sessions+. Była to świetna płyta z piosenkami z repertuaru Pete’a Seegera, będącymi kanonem amerykańskiej muzyki folkowej – opowiada.
Wyszogrodzki przypomina o dwóch ostatnich albumach Springsteena: „Western Stars” (2019) i „Letter to You” (2020), które wprawdzie nie odbiły się tak szerokim echem jak najsłynniejsze longplaye artysty, ale pokazały spectrum jego różnorodnych inspiracji muzycznych w ostatnich latach. Pierwsza okazała się owocem stylistycznych eksperymentów, w których słychać nawiązania do muzyki filmowej, a nawet broadwayowskiej, druga – była powrotem do piosenek bardziej rockowych – wyjaśnia rozmówca PAP. „Tym razem mamy wycieczkę w świat muzyki soul, i to nie tylko tej, która ukształtowała Springsteena w dzieciństwie, ale także w czasach, kiedy sam był już twórcą”. Na nowym wydawnictwie znalazły się utwory m.in. The Four Tops, The Commodores czy The Temptations. Sięgnął po legendarne brzmienia Motown, która była pierwszą wielką wytwórnią wydającą muzykę Afroamerykanów, stricte przez nich zawiadywaną i promującą soul lub R& – tłumaczy Wyszogrodzki, dodając, że szczególnie ciekawe w wydaniu autora „Nebraski” okazały się interpretacje klasycznych piosenek afroamerykańskich wokalistek, takich jak Aretha Franklin i Diana Ross z The Supremes. Zamykający album utwór +Someday We’ll Be Together+ wydaje się wyjątkowo kobiecy. Co ciekawe, Springsteen nagrał go, niemal kopiując oryginalną aranżację – podkreśla.
Nie chciał wywrócić wszystkiego do góry nogami. Myślę, że ta płyta była dla niego ważna przede wszystkim dlatego, że chciał pokazać się od strony wokalnej. Mamy tu Springsteena wokalistę – nie gitarzystę, nie rockmana, nie frontmana kultowego zespołu, ale muzyka obdarzonego wyjątkowymi zdolnościami wokalnymi, który z szacunkiem wykonuje kanon muzyki amerykańskiej – ocenia Wyszogrodzki.
Autorka: Malwina Wapińska