Historia bez mała filmowa. W listopadzie 2015 r. poróżnieni przez lata członkowie ATCQ dają się namówić na wspólny występ w talk-show Jimmy’ego Fallona. Tego samego wieczoru w Paryżu dochodzi do zamachu na klub Bataclan. Zdarzenie silnie rezonuje na relacje wewnątrz zespołu. Animozje idą w niepamięć. Q-Tip, Phife Dawg, Ali Shaheed Muhammad i Jarobi White w tajemnicy przed światem zasiadają do nagrywania szóstego albumu, następcy "The Love Movement" (1998).
Życie pisze jednak perfidny scenariusz. W marcu, z powodu pozornie banalnych komplikacji z cukrzycą, nagle umiera Phife Dawg. Wraz z artystą, jak się zdaje, zostają pogrzebane ostatnie nadzieje fanów na pełne zjednoczenie formacji. I wtedy następuje kolejny zwrot akcji. Na jaw wychodzi nie tylko informacja o nowej płycie, ale i elektryzująca wiadomość, że znajdą się na niej zwrotki Phife’a, nad którymi raper pracował jeszcze noc przed śmiercią. Do happy endu brakuje już wyłącznie jednego – aby album "We got it from Here... Thank You 4 Your Service" nie okazał się typowym skokiem na kasę, bezwartościowym artystycznie żerowaniem na sentymentach. A zatem? Bez obaw. Jest jeszcze lepiej niż w przypadku niedawnych, skądinąd udanych, powrotów innych dinozaurów rapu, Dr. Dre i De La Soul.
O wartości albumu przesądzają nie tylko względy muzyczne. Przede wszystkim "We got it from Here..." idealnie trafia w czas, gdy napięcia rasowo-ekonomiczne w Stanach doprowadziły do renesansu zaangażowanego hip-hopu. Kiedy największe triumfy w muzyce popularnej święcą właśnie wychowankowie ATCQ, działający na pograniczu rapu i jazzu, tacy jak Kendrick Lamar, Flying Lotus czy Kamasi Washington. Po latach schlebiania masowym gustom hip-hop znów jest "o czymś" – i Q-Tip z kolegami zdają się komfortowo odnajdywać w tych okolicznościach.
Nowe nagrania ATCQ brzmią na poły klasycznie, niczym za czasów ikonicznego albumu "The Low End Theory", na poły tak energicznie i świeżo, że gdyby ktoś nie wiedział, z kim ma do czynienia, równie dobrze mógłby je wziąć za imponujący debiut nowego zespołu, który wypływa na fali modnej dziś konwencji. I tylko jedno byłoby wówczas podejrzane – skąd u nowicjuszy zestaw gości przyprawiający o zawrót głowy.
Młodzi zdolni i stare wygi, stali współpracownicy i twórcy spoza środowiska – wszyscy wdzięcznie wpasowują się w jazzowo-funkowy klimat, a zarazem przydają płycie eklektyzmu na styku soulu, popu i rocka. Talib Kweli i Kanye West ubogacają dynamiczny "The Killing Season". Kendrick Lamar z właściwą dla siebie pasją kładzie linijki w "Conrad Tokyo". André 3000 czyni z "Kids..." kawałek zgoła outkastowy. Anderson .Paak uwodzi melodyjnym śpiewem w "Movin Backwards". Jack White szarpie struny w paru utworach, z czego szczególne wrażenie robią riffy w "Melatonin" z udziałem brytyjskiej wokalistki R&B Marshy Ambrosius. Wreszcie w – bodaj najlepszym na płycie – "Solid Wall of Sound" dochodzi do zaskakującej kooperacji Busty Rhymesa z Eltonem Johnem. Ogień i woda – a jednak działa.
Podobny kontrast towarzyszy warstwie lirycznej. Z jednej strony melancholijne wspominki, z drugiej – bezkompromisowy komentarz polityczny. W przejmującym "Lost Somebody" przyjaciele oddają hołd Phife’owi Dawgowi, a za chwilę w zgoła profetycznym "The Donald" ten sam Phife osobiście obwinia media o sukces Trumpa. W "We the People" Q-Tip wskakuje w buty agresora: "Wszyscy czarni ludzie – musicie odejść, Meksykanie – musicie odejść, muzułmanie i geje – nienawidzimy was".
Koniec końców "We got it from Here..." to kolejny zapis nastrojów współczesnej Ameryki, a przy tym wielki powrót znaczony optymistycznym pojednaniem, ale i bolesnym odejściem, wpisującym album w ten sam pożegnalny kontekst, który stał się udziałem "Blackstar" Davida Bowiego i "You Want It Darker" Leonarda Cohena. Wyjątkowe doświadczenie.