W 2000 roku festiwaloza w Polsce była jeszcze zjawiskiem raczkującym. Coś, bez czego nie wyobrażamy sobie lata, hulało doskonale w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Tam festiwal Glastonbury był, jest i pewnie jeszcze długo będzie wyznacznikiem tego, co popularne, masowe, ale i często wyrafinowane. Koncerty Elbow, Oasis, Radiohead tam zagrane przeszły do historii i są wspominane do dziś. Tak też jest, było i będzie z koncertem, który odbył się latem roku 2000.
David Bowie w pamiętniku, notatkach, które widzimy dzięki fantastycznemu wydaniu, napisał: Od 1990 roku do końca XX wieku przeszedłem bez zagrania koncertu z największymi przebojami. Wiem, wiem, że podczas późniejszych występów grałem cztery lub pięć hitów. Cóż, na tegorocznym Glastonbury przebojów będzie cała masa. Oczywiście parę zaskoczeń też się pojawi.
Jak zapowiedział, tak zrobił.
Zanim jednak o muzyce – warto na chwilę uzmysłowić też, że w Wielkiej Brytanii David Bowie był ikoną. Nie jakimś tam twórcą, którego „China Girl” czy „Tonight” zagrała ichniejsza Trójka, ale prawdziwym wyznacznikiem trendów, także pozamuzycznych. W kraju, który jest w pierwszej trójce tych, które na muzykę wydają najwięcej, w kraju, który jest – obok Stanów – największym eksporterem muzycznym, w kraju, w którym Królowa odznacza „rockowych grajków” i nadaje im tytuły szlacheckie, znaczy to dziesięć razy więcej niż bycie Dawidem Podsiadło w Polsce w 2018 roku (Sorry, Dawid – dobrze wiesz, że no offence).
Koncert Bowiego w Glastonbury to ideał. Po pierwsze dlatego, że skonstruowany jest tak, że od pierwszego do dostatniego dźwięku jesteśmy schwytani za gardło, przystawieni do ściany i nie możemy się ruszyć. Powodem wspaniale dobrana tracklista zawierająca perły („Life On Mars?”, „Little Wonder”, „The Man Who Sold The World”) i szlagiery („Heroes”, „Absolute Beginners”, „Let’s Dance” itd.).
Po drugie: doskonałe wykonanie. Jest tu miejsce na szalejące gitary, zmieniające studyjny wymiar piosenek (tak grane „China Girl” powinno być od początku) i fortepian, który akcentuje przestrzeń tam, gdzie powinien („Wild Is The Wind”). No i głos Bowiego – który nie myli się nigdy, oddaje emocje, nie przesadza z ekspresją. Choć jeśli trzeba, to dojdzie z nią do skraju, jak w przypadku „Life on Mars?”.
Oczywiście takie wydawnictwo jest smutnym dowodem wielkiej straty i ogromnej wyrwy. Nie, nie chcę mówić jak stary dziad, że wszystko co najlepsze w muzyce już za nami (ktokolwiek tak twierdzi, ten łże jak pies). Ale w każdym pokoleniu pojawiają się geniusze, którzy nawet inne jednostki wybitne przerastają o kilka długości. „Często jestem pytana o to, jaki koncert na Glastonbury jest dla mnie najlepszy, a pierwszy, o jakim myślę, jest właśnie występ Bowiego z 2000 roku” – powiedziała Emily Evans, współorganizatorka Glastonbury. Mieć jako gwiazdę Davida Bowiego w najlepszej formie – pozostaje tylko pozazdrościć.
Oczywiście pojawienie się takiego wydawnictwa (2 CD + DVD) to oczywista monetyzacja sentymentów. Wydawcy wiedzą, że pójdziemy do sklepów, wydamy nasze ciężko pożyczone dineros i kupimy sobie coś, co nie będzie wychodziło z odtwarzacza przez najbliższe miesiące. Ale jeśli za rok ma się pojawić następne takie coś – powiem głośno: shut up and take my money.