Jeszcze kilka lat temu przychodząc na wywiady często opowiadał kim jest i skąd się wzięła. Od pewnego czasu nie musi. Wciąż jest z dala od stadionowego mainstreamu, ale to wybór świadomy. Bo polski rynek muzyczny kraśnieje dzięki niszom. A Kasia Lins pokazuje, jak nią zarządzać.
Ma odważny, lekko wyzywający wizerunek. Jej teksty lawirują pomiędzy wyznaniami miłosnymi, a delikatnymi, lirycznymi erotykami. Tu Lins pokazuje, że mimo niedogodności płynących z ograniczeń słownictwa w naszej polszczyźnie, można śmiało wyrażać myśli, doznania i pragnienia.
Oczywiście to wszystko nie byłoby warte uwagi, gdyby nie atmosfera półmroku, budowanie klimatu produkcją, instrumentarium, ale też odnalezieniem (to nie jest efekt tej płyty, bardziej poprzedniego albumu „Moja wina”) właściwej ekspresji, posługiwania się skalą. Kasia Lins w „Sto żyć” balansuje pomiędzy melorecytacją, a śpiewem. Celowo i w sposób wyrachowany zawiesza się, by tworzyć nastrój.
Bardzo dobrze dobranym gościem jest WaluśKraksaKryzys, dzięki któremu nagranie i tekst „Do śmierci mamy czas” trafia szybciej do zmysłów.
Sporo radości daje słuchanie tego albumu w całości. I przyznam, że taki tytułowy „Omen” lub nagranie „Nie lubię zimnej wody” przemawiają do mnie mocniej, niż te, które wybrano na single.
Tzw. zwolennicy krzewienia cnót niewieścich na widok Kasi Lins wyjmą osikowy kołek. Inni odnajdą przyjemność w subtelnej grze, opisywaniu tego, co duża część naszego społeczeństwa nazywa grzechem.