Zdajecie sobie pewnie sprawę z tego, że nagraliście trzeci świetny album, który znów przejdzie w naszym kraju bez większego echa? Nie jest wam już za ciasno w Polsce?
Krzysztof Halicz: To pytanie można było równie dobrze zadać już przy pierwszej płycie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasz zespół jest w Polsce czymś egzotycznym i musimy się z pewnych rzeczy wyluzować. Dla nas spełnieniem jest napisanie fajnej piosenki, zrobienie dobrej płyty, a nie podbijanie rynku. Dlatego nie mamy takiego poczucia, że znowu coś nam się nie udaje. Razem z naszym menedżerem staramy się też na własną rękę rozszerzać działalność i sięgać międzynarodowego poziomu – graliśmy trochę koncertów za granicą, nasz ostatni album „Lake & Flames” został wydany w Japonii. Powoli to wszystko się rozkręca i nie mamy poczucia, że wszystko już stracone.
Jak w takim razie traktuje was wydawca – koncern EMI, z którym podpisaliście kontrakt na cztery płyty? Nie macie sprzedaży na poziomie grupy Feel, a tymczasem finansuje wam miesięczną sesję nagraniową w Chicago?
KH: Myślę, że ludzie w EMI byliby rozczarowani, gdybyśmy przyszli do nich i powiedzieli – może byśmy tak nagrali płytę u naszego kolegi w Radomiu, zrezygnowali z promocji, a do tego zaczęli wreszcie śpiewać po polsku. (śmiech) Od początku mieliśmy takie wrażenie, że jesteśmy trochę traktowani przez wytwórnię jako tacy nieszkodliwi wariaci. Ale jednocześnie mieliśmy pełną swobodę pracę i wsparcie promocyjne na polskim rynku. Oczywiście czasem sprawimy im kłopoty. Ale taka sytuacja przyjacielskiej przepychanki chyba odpowiada obydwu stronom.
Producentem „Ombarrops!” był John McEntire’a (Tortoise, Sea & the Cake), czyli podobnie jak wcześniej Blue Raincoat czy ostatnio George Dorn Screams zdaliście się na pomoc legendarnego Amerykanina. To jakaś moda na scenie niezależnej?
Kuba Czubak: Nie wiem, czy to jest moda czy nie, ale na pewno głupio byłoby przegapić taką okazję. W końcu John McEntire sam dla siebie jest wyznacznikiem, nie ma dla niego żadnego Zachodu, nie musi się na nikogo zapatrywać. Kiedy siedzisz z nim w studiu, to nie masz poczucia gonienia czegoś i przeskakiwania „polandowości” – robisz to, na co masz ochotę i skupiasz się na muzyce.
KH: Oczywiście w naszym kraju też nie brakuje profesjonalnych producentów. Pracowaliśmy przecież z Leszkiem Biolikiem i Marcinem Gajko, którzy podciągnęli nas do popowego poziomu. Tym razem zależało nam jednak na poczuciu większej swobody. Kiedy chcieliśmy nagrać rytm na garnku, to robiliśmy to. Ktoś grał solówkę czy robił hałas, to nikt go nie hamował. McEntire to był strzał w dziesiątkę. Poza tym finansowo takie przedsięwzięcie wcale nie wyszło drożej niż np. praca w studiu S-1 w Warszawie.
Chyba w ogóle wolicie pracować nad płytami z dala od domu? Ostatnim przygotowywaliście płytę podczas wyjazdu nad jezioro...
KH: Tak, powoli staje się to pewną tradycją. Na pewno taki wyjazd daje większy komfort pracy i nie mamy takich ograniczeń, jak będąc w Warszawie. Połowa materiału powstała w Polsce w opuszczonym pensjonacie w górach. A potem sytuacja amerykańska miała być sposobem na odświeżenie zespołu i po prostu przygodą.
KC: Większość tekstów napisaliśmy pod wpływem pobytu w Chicago. Inspirowały nas zupełnie pospolite sprawy – 15-godzinny lot, rozmowy z Murzynami w metrze, łażenie po śniegu z domu do studia, jedzenie w polskich knajpach. Poczuliśmy tam taką cudowną swobodę, która najlepiej oddaje właśnie tytuł „Ombarrops!”.
Macie poczucie tego, że jesteście jednym z niewielu polskich zespołów, który „nadąża” za światową sceną muzyczną? Bez żadnego obciachu tę płytę mogłaby wydać wytwórnia pokroju Domino Records czy Thrill Jockey.
KH: Naszym celem wcale nie jest „nadążanie”. Z kim się mamy ścigać, z Franzem Ferdinandem? Wolimy być krok przed nimi. Zawsze zależało nam na tym, żeby stworzyć nową uniwersalną jakość muzyki, a nie tylko starać się dopasować do jakiegoś nurtu. Na tym polega nasze przekroczenie polskiej sceny – gdyby ta płyta ukazała się na Zachodzie, to by po prostu tam była i nikt by się nie starał jej kategoryzować.
KC: Na pewno można ją zaliczyć do pewnego grona zespołów, których słucham i które na nas oddziałują. Ale nigdy nie mamy takiego podejścia, że musimy dokładnie kopiować ich pomysły. To właśnie nam daje poczucie satysfakcji.
Można powiedzieć, że jesteście też przedstawicielami nowego pokolenia polskich artystów, którym już nie imponują Kult, T.Love i Pidżama Porno, tylko mało znane u nas amerykańskie zespoły?
KH: Wiesz, nie robimy niczego w kontrze do polskiej sceny i nie stoimy na czele żadnego nowego nurtu. Tak jak Kazik tkwi w tradycji piosenek swojego tata, tak my wychowaliśmy się na innej muzyce m.in. The Beatles, Led Zeppelin, Queen. Może tylko nasz gitarzysta Jacek Szabrański, który z nas jest najstarszy, słuchał polskiego rocka z lat 80. m.in. Lady Punk czy Perfectu. A tak to nawet nie ma dla nas żadnego znaczenia festiwal w Jarocinie.
KC: Poza tym wiele osób zakłada zespół po to, żeby mieć zespół. Efekt jest taki, że wszystkie trzymają się pewnego schematu – muzycy mają długie włosy i grają ostrego rocka. A nas interesuje tworzenie muzyki. A jaka ona będzie za kilka lat, trudno powiedzieć. Może nagramy kiedyś album symfoniczny?!
Z perspektywy czasu dostrzegacie, że swoim debiutem przyczyniliście się w dużym stopniu do rozwoju nowej sceny gitarowej w naszym kraju i utorowaliście drogę Muchom, Rentonowi czy Out Of Tune?
KH: Raczej byliśmy świadkami spełniania ich marzeń, a nie ojcami ich kariery. Kiedy jechaliśmy w pierwszą trasę, to mieliśmy taki pomysł, żeby zagrać z jak największą liczbą młodych zespołów. Miło jest teraz obserwować, jak bardzo większość z nich się rozwinęła.
KC: Pamiętam, jak graliśmy pierwszy raz w Poznaniu i właśnie Muchy wkręciły się na support. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy w ogóle, kim są, ani tego, że my jesteśmy kimś. Tymczasem okazało się, że znają nie tylko nasze piosenki, ale i nawet ustawienie na scenie. To bardzo schlebiające i daje poczucie tego, że jest jakiś oddźwięk na naszą muzykę.
Ostatnio grupa Renton zajęła drugie miejsce w eliminacjach do Eurowizji, a wcześniej sprzedała utwór do reklamy komórek. Odważylibyście się zrobić coś takiego, czy istnieje jeszcze dla was jakiś etos niezależności?
KH: Trudno mi to skomentować – nie można się przecież sprzedać, jeśli nie pojawiła się nawet propozycja kupna. Jeśli Renton traktował to jako dobrą zabawę i nie ucierpiała na tym ich muzyka, to czemu nie?
KC: Bardziej niż na naszej reputacji zależy nam na tym, żeby nikt nie ingerował w nasze piosenki i nie pojawiły się w bezsensownym kontekście.
A jak nagrodzenie was dwa lata temu Fryderykiem za „najlepszy album alternatywny” zmienia teraz waszą pozycję na rynku?
KH: Może więcej osób zadzwoniło potem do naszego menedżera z propozycjami koncertów i przestaliśmy być tylko nieznanym zespołem z garażu. Oczywiście tylko trwało chwilę, bo wciąż mimo wszystko pozostajemy zespołem niszowym. Tylko u nas w Polsce ta grupa odbiorców jest znacznie mniejsza niż dla podobnych zespołów za granicą. Do tego istnieje tzw. drugi obieg – dla studentów w akademikach alternatywą są wciąż Happysad czy Pidżama Porno, bo nie pojawiają się w mediach, trafiają do nich ze swoimi tekstami i postawą życiową.
KC: A na koncertach na juwenaliach, jeśli chociaż jedna osoba przekona się do naszej muzyki, to i tak jest dobrze. A my robimy swoje. Gramy do późna próby, a potem wsiadamy w busa i jedziemy na koncert – to jest nasza rzeczywistość.