Zacznijmy naszą rozmowę nietypowo - nie od Tortoise, ale od pewnego polskiego zespołu, który nagrywał w twoim studiu kilka miesięcy temu. Jak ci się pracowało z The Car is on Fire?

John McEntire: Super, dawno nie nagrywałem tak dobrze przygotowanych muzyków. Moja rola ograniczała się do ustawienia odpowiedniego brzmienia i rozbudowania aranżacji w kilku utworach. Kiedy pracuję z zespołami jako producent, staram się zostawiać im jak największą swobodę i ewentualnie podsuwać jakieś własne rozwiązania, które mogłyby ich zainspirować. W przypadku chłopaków z The Car is on Fire na przykład nagrywaliśmy rytmy na różnych śmieciach czy wplataliśmy w różnych miejscach dziwne przetworzone głosy puszczane od tyłu. Myślę, że wyszła naprawdę fajna płyta.

Reklama

Od lat uchodzisz za jednego z najciekawszych producentów muzycznych: nagrywałeś m.in. Stereolab, Broken Social Scene, The Fiery Furnaces, Bright Eyes. Granie na perkusji w Tortoise i The Sea & Cake traktujesz jako dodatkowe zajęcie czy raczej przede wszystkim jesteś muzykiem?

Cóż, dla mnie obydwa zajęcia są równie ważne. Nie wyobrażam sobie na przykład bycia tylko inżynierem dźwięku czy producentem i niegrania w zespole. W dzisiejszych czasach liczy się nie tylko to, co grasz, ale też jak to robisz i jakich narzędzi do tego używasz. Poza tym moja edukacja muzyczna w college’u Oberlin w Ohio tak się ułożyła, że po pierwszym roku klasycznej nauki postanowiłem skupić się na elektronice. I tak słuchając muzyki współczesnej i studiując książki o inżynierii dźwięku, zacząłem myśleć o zbudowaniu własnego studia, w którym mógłbym ćwiczyć na perkusji i eksperymentować z dźwiękiem. Tak właśnie powstało Soma Studio, w którym później nagrywaliśmy również wszystkie płyty Tortoise.

Reklama

W takim razie jaki był twój wkład producencki w nagrywanie najnowszego albumu „Beacons of Ancestorship”?

Akurat tym razem praca była dosyć skomplikowana. Pierwsze próby rozpoczęliśmy ponad cztery lata temu. Przychodziliśmy regularnie do studia, improwizowaliśmy wspólnie po kilka godzin, a potem edytowałem nagrania na komputerze i próbowaliśmy kleić z tego utwory. Niestety nic z tego nam w ogóle nie wychodziło. Zawiesiliśmy pracę na jakiś czas i powróciliśmy półtora roku później z mniej lub bardziej dopracowanymi pomysłami na utwory. Przynajmniej cztery z nich udało nam się wcześniej ograć i zarejestrować na żywo. Resztę kombinowaliśmy wspólnie podczas postprodukcji. To znaczy, ja przy komputerze, a reszta muzyków za moimi plecami (śmiech). Taki system pracy daje dobrą równowagę miedzy eksperymentalną robotą producenta i dynamiką grania żywego zespołu.

p

Reklama

Płyta zaskakuje różnorodnością nawiązań stylistycznych do jazzu, rock, elektroniki czy nawet klimatów westernowych. Patrząc po długości utworów można odnieść wrażenie, że została ona przygotowana w formie koncept albumu?

To znaczy chodziło nam o to, żeby tworzyła ona spójną całość i miała swego rodzaju narrację. Gdzieś jeszcze na etapie drugiej płyty doszliśmy do wniosku, że skoro nie mamy ani żadnych tekstów ani wokalisty, musimy jakoś inaczej dotrzeć do słuchacza i obudzić w nim emocje. Szczególnie dobrze udaje nam się to realizować na ostatnich albumach, które przybrały formę dosyć abstrakcyjnych opowieść z odpowiednim klimatem i dramaturgią. Zresztą ten etap końcowy pracy, kiedy składamy płytę w całość i układamy utwory w kolejności, jest dla mnie najciekawszy.

W międzyczasie w 2006 roku ukazała się też płyta z coverami „The Brave and the Bold” nagrany wspólnie z wokalistą Willem Oldhamem (Bonnie Prince Billy). Pomógł on wam w jakimś stopniu w zmobilizowaniu siły do pracy?

W pewnym sensie tak, trochę już dusiliśmy się w tym naszym instrumentalnym graniu i potrzebowaliśmy przynajmniej na chwilę spróbować czegoś innego. Współpraca z Willem była bardzo spontaniczna. Dostał propozycję nagrania utworu na „Thunder Road” z repertuaru Bruce’a Springsteena. Powiedział, że może to zrobić, ale tylko z nami. Nie wiem, czy mówił poważnie, czy nie, ale natychmiast przystaliśmy na propozycję. Podczas kilkudniowej sesji powstało od razu kilka innych coverów i postanowiliśmy zrobić od razu cały materiał z utworami m.in. Eltona Johna, Devo, Lungfish, Minuteman. Przy okazji zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak łatwo jest grać, kiedy ma się wokalistę w zespole. (śmiech)

Czas między kolejnymi wydawnictwami studyjnym wypełniliście też trzypłytowym archiwalnym boksem „A Lazarus Taxon” z odrzutami z sesji, remiksami i innymi coverami. Te stare nagrania utwierdziły was może w przekonaniu, że wypracowana przez was stylistyka przetrwała próbę czasu i warto ją dalej rozwijać?

Rzeczywiście, słuchając naszych wcześniejszych nagrań, muszę przyznać nieskromnie, że nie mamy się czego wstydzić. Pewnie na początku nasza technika była jeszcze trochę prymitywna, a nasz drugi album powstał zbyt chaotycznie. Ale na przykład „TNT” to już kawał solidnej roboty, z której do dziś jestem dumny. Potem kolejne albumy powstawały w znacznie lepszych warunkach studyjnych, na profesjonalnym sprzęcie, i to jest słychać. Widzisz, na tych trzech płytach, które znalazły się w boksie, celowo nie układaliśmy utworów chronologicznie, żeby słuchacz mógł sobie skakać od roku 1994 do 2003 i samemu się przekonać o ich wartości ponadczasowej. To również dowód tego, że zespół konsekwentnie ewoluuje i ma się do czego odwoływać, nagrywając kolejne albumy .

Wspomniane przez ciebie wydawnictwa „Millions Now Living Will Never Die” i „TNT” stały się kamieniami milowymi nowej muzyki w latach 90. Spodziewałeś się, że będą one aż takie rewolucyjne?

Mogę tylko mówić z naszej perspektywy, dlaczego dla nas były one ważne. Każdy z nas był w tamtym okresie po dziesięciu czy piętnastu latach grania w zespołach rockowych i miał dosyć tej konserwatywnej formuły. Widzieliśmy jednocześnie, że wokół działo się wiele ciekawych rzeczy i chcieliśmy wreszcie przełamać te sztywne podziały i ograniczenia gatunkowe. Stąd zaczęliśmy czerpać inspiracje z innych nurtów, a w naszym instrumentarium pojawił się też wibrafon, trąbka czy samplery. Każdy z nas obsługiwał po kilka z nich i zrezygnowaliśmy z wokalisty, żeby sobie nie utrudniać. Mieliśmy takie podejście, że możemy wziąć cokolwiek i zrobić z tym wszystko. Widocznie w tamtym czasie wielu muzyków i słuchaczy miało podobną potrzebę zmiany, a my wyszliśmy im na przeciw. Chociaż mam wrażenie, że gdybyśmy my tego nie zrobili, to zrobiłby to ktoś inny za nas.

A obserwowaliście na bieżąco to, co działo się w muzyce po drugiej stronie oceanu? Myślę tutaj na przykład o takich zespołach, jak: To Rococo Rot, Mouse on Mars, Notwist, które reprezentowały podobne myślenie.

My w ogóle byliśmy w pewien sposób skazani na Europę, bo w Chicago zwyczajnie nikt nie zwracał na nas uwagi. W Stanach wciąż pokutował wtedy grunge, a na muzykę, która nie mieści się w kanonach, nie ma miejsca. Grywaliśmy głównie w Anglii, gdzie interesowała nas tamtejsza kultura didżejska, szczególnie takie gatunki jak drum’n’bass i w Niemczech, gdzie ceniliśmy całą scenę techno, która odbiła duże piętno na naszej muzyce. Zresztą najlepiej o naszej ówczesnej sytuacji świadczą remiksy zebrane na płycie „Remixed”, gdzie pojawili się Markus Popp (Oval) czy Spring Heel Jack. A co do innych zespołów, które grały np. w Niemczech, trudno jest mi się wypowiadać. Oni mają tam swoją tradycję Kraftwerk, Can, Neu! i zawsze pojawiało się tam wiele oryginalnych projektów.

Dziennikarze nazwali wasz styl „postrockiem”. Ten termin oznaczała dla was postmodernistyczną zabawę z muzycznymi konwencjami czy raczej utworzenie nowej estetyki?

Muzyka naszego zespołu zawsze była efektem pracy całego zespołu i wypadkową indywidualnych inspiracji. Wspólnie ceniliśmy wtedy wielkich jazzmanów, jak Miles czy Coltrane, ważny był też Sun Ra, a do tego jeszcze dochodziły zespoły krautorockowe jak Can, pewne nurtu muzyki współczesnej oraz elektronicznej. Jesteśmy jednak na tyle doświadczonymi artystami, że nie mamy potrzeby naśladowania niczego, bardziej zależy nam na eksperymentowaniu i tworzeniu czegoś nowego. Na początku, korzystając z możliwości studia, pracowaliśmy nad utworami trochę jak nad remiksami, łącząc elementy różnych gatunków. Potem w miarę ogrywania naszych utworów na żywo zaczęliśmy wypracowywać własny język, który może u korzeni miała rockowego ducha, ale nie brzmiał jak cokolwiek innego wcześniej.

Od początku znakiem charakterystycznym Tortoise stał się nacisk na rytm i zdeklarowany minimalizm. Natomiast na ostatnich płytach stawiacie wręcz na maksymalizm, zapuszczając się w rejony rocka progresywnego.

Hm, raczej powiedziałbym, że rozwijamy się ruchem wahadłowym – raz gramy minimalistycznie, a raz wychodzą nam bardziej rozbudowane formy. Na najnowszym albumie ograniczyliśmy dodatkowe instrumentarium i rozdmuchane aranżacje, żeby jak najwięcej rzeczy można było nagrać w studiu na żywo. Natomiast na wspominanym „TNT” naprawdę przyłożyliśmy się do tego, żeby było to ambitne dzieło i dopracowane w każdym detalu. To był apogeum maksymalizmu. Najwięcej zdrowia kosztowało nas wtedy zrobienie warstwy elektronicznej i partii dęciaków. A ten nacisk na rytm i zdeklarowany minimalizm, o którym mówiłeś, brał się głównie z tego, że zespół założyli sami basiści i perkusiści. W związku z tym na początku melodie i harmonie mogły wydawać się proste i ubogie, ale potem zaczęliśmy je rozwijać.

Bez wątpienia udało wam się uwolnić perkusistów z roli muzyków asystującym gitarzystom. Ze swojej perspektywy widzisz, jak w dzisiejszej muzyce zmieniło się podejście do rytmu i sposobu grania?

Jasne, moim zdaniem jest to związane przede wszystkim z rozwojem kultury. W czasach dominacji muzyki klasycznej wszyscy mówili o wspaniałych harmoniach, kiedy pojawił się pop, ważniejsze stały się proste melodie, a teraz liczy się tylko rytm hiphopowy czy r’n’b. Natomiast jeśli chodzi o rocka, to w grze perkusistów liczy się głównie oszczędność i skuteczność grania. Zamiast wysuwać się na pierwszy plan i popisywać umiejętnościami – stoją z boku i nadają dynamikę zespołowi. My też wpisaliśmy się w ten nurt z Tortoise czy The Sea and Cake. Wciąż jednak największe wrażenie robią na mnie perkusiści jazzowi, którzy mają świetną technikę, nie muszą niczego poprawiać w nagraniach, a do tego na żywo świetnie improwizują. Niestety ja tego wciąż nie potrafię i dlatego muszę wspierać się elektroniką.

A jak dziś wygląda scena chicagowska, którą przez lata członkowie Tortoise tworzyli licznymi dodatkowymi składami? Ma ona jeszcze jakiekolwiek znaczenie dla muzyki?

Nie wiem, jesteśmy na tyle skupieni na naszej muzyce, że nie mamy czasu oglądać się dookoła. Poza tym czasy się zmieniły, część z nas pozakładała rodziny, część stara się utrzymać normalnie z grania w innych zespołach. Wiele projektów eksperymentalnych sprzed lat musiało zawiesić swoją działalność. Również nasze zobowiązania wobec Tortoise są coraz mniejsze i nie poświęcamy grupie aż tyle czasu. Oczywiście wciąż spotkam się w studiu z różnymi muzykami, np. z grupy Pivot, dla których byliśmy w pewnym momencie ważną inspiracją. Ale teraz jest wiele innych zespołów – ostatnio najbardziej mi się podoba Animal Collective, które ma ciekawe podejście do eksperymentów i wyczucie popowej melodyjności. To one teraz napędzają rozwój muzyki.