DAVID BYRNE w Polsce
Warszawa, klub Stodoła, ul. Batorego 10
13 lipca, godz. 20.00
p
W zeszłym roku ponownie spotkał się pan w studiu z Brianem Eno przy okazji płyty „Everything That Happens Will Happen Today”. Jak tym razem wyglądała między wami współpraca?
David Byrne: Świetnie się rozumiemy z Brianem, ale większość materiału na tę płytę powstawała w naszych własnych studiach. Przesyłaliśmy tylko sobie pliki siecią z Nowego Jorku do Anglii i z powrotem. Opracowywałem na nowo instrumentalne fragmenty autorstwa Briana, których z jakichś przyczyn nie mógł skończyć. Podział ról był prosty i przejrzysty – to znacznie ułatwiało nam pracę.
Jak z perspektywy oceniasz słynny album „My Life In The Bush Of Ghosts” waszego autorstwa, który niedawno doczekał się kolejnej reedycji?
Sądzę, że trzyma się całkiem nieźle. Tak jak sztuka Marcela Duchampa czy Roberta Rauschenberga, którzy uświadomili światu, że bycie autorem niekoniecznie musi polegać na dosłownym wykonaniu danego dzieła. Sztuka, szczególnie dziś, równie dobrze może być procesem wyboru. Tak właśnie myśleliśmy, pracując nad tym albumem – zamiast nagrywać wokale, woleliśmy sample. Szukaliśmy dźwięków, zamiast je tworzyć od zera. Wtedy w 1981 roku nie wszyscy to jednak rozumieli i wielu dziennikarzy miało nam to za złe.
Ostatnio współpracował pan z młodymi hip-hopowcami w ramach projektu NASA i wielu dziennikarzy, w tym ja sam, było zszokowanych, jak doskonale odnalazł się pan w tej estetyce. Hip-hop jest dla pana ważną muzyką?
Squeak E Clean, czyli jeden z DJ-ów stojący na czele tego projektu, wysłał mi kiedyś kilka ścieżek i od razu pomyślałem, że są fantastyczne – świetnie dobrane sample, aranże ułożone z wyobraźnią i bujające bity. Postanowiłem więc zaangażować się w ten album. Najbardziej podoba mi się kawałek „The People Tree” – według mnie to największy hit tej płyty. Tym bardziej że powstał do niego genialny, surrealistyczny wideoklip w reżyserii Marcela Dzamy. Eksplozja hip-hopu nastąpiła prawie w tym samym czasie, kiedy zaczynałem rozkręcać Talking Heads, więc naturalną koleją rzeczy ta muzyka na mnie wpływała. Cool Herc i reszta połączyli jamajską tradycję z muzyką wielkich miast, wywołując wielką rewolucję. Dziś to oczywiście wielki przemysł, ale jak widać na przykładzie NASA, zdarzają się ciekawi wykonawcy.
A gdybym chciał zaprosić pana do współpracy nad swoim projektem, to jakie warunki musiałbym spełnić?
Po pierwsze wszystkie koszty i zyski dzielimy pół na pół. Po drugie musiałoby mi się podobać, to co robisz, i po trzecie musiałbym znaleźć wolny czas w swoim grafiku.
Jest pan znany ze swojej miłości do world music. Zgadza się pan z teorią, że dziś jedyna ciekawa muzyka pochodzi właśnie z tej działki? Że tylko powrót do korzeni gwarantuje autentyczność?
Nie zgadzam się. Muzyka ciągle się zmienia i nie brakuje inspirujących wykonawców. Nie wiem, jak sprawy mają się w Polsce, ale na Brooklynie cały czas pojawiają się jakieś kapele poszerzające definicję tzw. muzyki popularnej. Przykładem może być zespół Dirty Projectors, który mimo że nie boi się eksperymentów i ryzyka, ciągle można umieścić w działce pop. Właśnie nagrałem z nimi dwa utwory, więc pewnie niebawem sam się o tym przekonasz.
Jeszcze jakieś inne odkrycia, które ostatnio pana zaciekawiły?
Oprócz Dirty Projectors z nowych kapel cenię bardzo St. Vincent, Grizzly Bear, Jesca Hoop, The Monks, Orchestra Imperial. No i nowy krążek Caetano Veloso mnie urzekł.
A co powoduje, że artysta pana zaskakuje? Bo chyba trudno zaskoczyć Davida Byrne’a...
Z reguły ciekawi mnie to, czego nie rozumiem. Z drugiej strony to coś musi mieć w sobie wystarczającą liczbę znanych mi elementów. Przykładowo, nie rozumiem sporej części twórczości Bartoka i Beethovena, ale też nie mam potrzeby i chęci jej zrozumienia – jest ode mnie zbyt odległa – zarówno kulturowo, jak i historycznie. Bardziej interesuje mnie bliższa twórczość, pokazana w jakimś zupełnie nowym, zaskakującym kontekście.
Gdzie szuka pan nowej muzyki i jak radzi sobie z globalną powodzią dźwięków?
Może cię to zdziwi, ale czytam recenzje – choć staram się zachować do nich dystans. Jeśli coś mnie zainteresuje, odszukuję stronę artysty na MySace albo na Amazonie i słucham fragmentów. Jeśli mi się spodoba, kupuję tradycyjną płytę kompaktową. Pliki mp3 ściągam wyłącznie w przypadku, kiedy się śpieszę albo kiedy podoba mi się tylko jedna piosenka z całego albumu. Po prostu zbyt wiele razy moje twarde dyski odmawiały posłuszeństwa. Nie ufam im i nie powierzam ulubionej muzyki na pożarcie komputerom. Nie kupuję też muzyki z iTunes. I to wcale nie z ideologicznych powodów, jak wielu ludzi bojkotujących monopolistyczne zakusy firmy Apple. Zwyczajnie nie mam czasu na zastanawianie się, które z ich utworów są zabezpieczone systemem DRM, a które nie. Czasem chodzę do tradycyjnych sklepów, bo szczególnie w tych mniejszych, niezależnych sprzedawcy mają dobrego nosa do wartościowej muzyki, ale niestety te sklepy znikają bardzo szybko, więc przestałem się do nich przywiązywać.
W jednym z niedawnych wywiadów powiedział pan: „Rynek muzyczny ciągle kurczowo trzyma się modelu sprzed półwiecza, ale czas ruszyć do przodu”. Sądzi pan, że nowy model już się wykluł ostatecznie? Co pan sądzi o działaniach takich artystów, jak Trent Reznor czy Radiohead?
Myślę, że jeszcze musimy poczekać kilka lat. Z reguły podchodzę bardzo krytycznie do amerykańskiego społeczeństwa, ale w kwestii wykorzystywania internetu do dystrybucji muzyki znacznie wyprzedzamy Europę. Oczywiście, nie należy zapominać, że takie kraje, jak Korea, Japonia czy Brazylia, i tak wyprzedzają nas wszystkich. Między innymi dlatego jestem też fanem brazylijskiej muzyki – oprócz własnego podwórka najbardziej lubię się zapuszczać właśnie w tamte rejony. Co do Trenta Reznora i Radiohead – to, co zrobili, było bardzo odważne, ale nie do końca się sprawdza. Owszem – w ich przypadku to kapitalne rozwiązanie. Ale nie zapominajmy, że to uznani artyści o międzynarodowej sławie, więc nie muszą się martwić o promocję. Wystarczy, że będą nagrywać przyzwoite płyty, a fani załatwią resztę. Co innego w przypadku nowych niezależnych artystów. Tu ciągle jeszcze potrzeba nowego pomysłu, pozwalającego rozwinąć skrzydła niszowym twórcom. Nowy model rynku muzycznego musi być jeszcze bardziej elastyczny, bardziej przystosowywać się do konkretnej publiczności.
Jest pan znany również z szeroko zakrojonej działalności artystycznej wykraczającej poza muzykę. Zajmuje się pan architekturą, rzeźbą, performance’em. Czy to pana sposób na szukanie inspiracji, czy po prostu sztuka to monolit i nie istotne jest dla pana medium?
Wydaje mi się, że należę do tego grona artystów, dla których medium nie ma żadnego znaczenia. Dawno temu uczono mnie, że artysta powinien użyć najodpowiedniejszego medium do zaprezentowania danego pomysły czy idei. Zawsze starałem się trzymać tej reguły. Ważne jest jednak, żeby znać swoje ograniczenia i nie udawać, że jest się w danej dziedzinie wirtuozem, kiedy się nim nie jest. Ta świadomość jest kluczowa, bo pozwala artyście być autentycznym i chroni od zwyczajnej śmieszności. W Ameryce, i chyba nawet bardziej w Wielkiej Brytanii, działanie poza swoim obszarem artystycznym nie jest mile widziane. Krytycy krzywią się, gdy jakiś muzyk próbuje napisać książkę albo malować obrazy. Wydaje mi się, że to skamieliny po społeczeństwie klasowym – tak to sobie przynajmniej tłumaczę.
Jest pan znany z tego, że często tworzy anonimowe instalacje w różnych częściach miasta. Dlaczego nie chce pan podpisywać ich swoim nazwiskiem?
W wielu przypadkach mam przeświadczenie, że publiczność odbierałaby moje prace inaczej, gdyby wiedziała, że są one mojego autorstwa. Zresztą podobnie rzecz ma się z pracami wystawianymi w galeriach – sam fakt, że obraz został umieszczony w galerii, determinuje do pewnego stopnia jego odbiór. Oczywiście nie zawsze jest to zły wpływ, ale ja wolę, kiedy sztuka jest odbierana w neutralnym środowisku. Wydaje mi się, że łatwiej można wtedy zaskoczyć odbiorcę i pozwolić mu na własną interpretację. Z drugiej strony nie zawsze jest to możliwe z pragmatycznego punktu widzenia. Weźmy np. twórców filmów krótkometrażowych. Wielu z nich pokazuje dziś filmy w galeriach, bo tam właśnie znajdują środki na finansowanie swojej twórczości.
A propos filmów – w swojej karierze miał pan także kilka przygód z ich ilustrowaniem. Możemy spodziewać się jakiejś kolejnej ścieżki dźwiękowej?
Na razie nie mam nic na tapecie, ale jestem umówiony na spotkanie z reżyserem Belą Tarrem podczas mojej najbliższej podróży na Węgry...
Jakiego materiału możemy się spodziewać na polskim koncercie?
Pomysł był taki, żeby trzymać się motywu Briana Eno, także możecie się spodziewać trochę piosenek z ery Talking Heads, trochę nowych rzeczy z ostatniego albumu, a nawet co nieco z „My Life In The Bush Of Ghosts”. No i będzie kilka niespodzianek.
Wiem, że pewnie ma pan dość tego pytania, ale muszę je zadać – jest szansa na reaktywację Talking Heads. Choćby na jedną trasę koncertową?
Nie ma najmniejszej.