Warszawa – podkreślmy to po raz kolejny - jest koncertowym centrum. Pomiędzy Depeche Mode a Imagine Dragons zawitał człowiek, który zawładnął masową wyobraźnią w ostatnich latach. Do elity pukał od dawna, szklany sufit przebił gdzieś w okolicy albumu „After Hours”, kiedy to jego trasy stały się wydarzeniami z kategorii premium. Na scenie ma dziać się dużo, poza nią też.

Reklama

Gdzie wczoraj była scena? Była wyraźnie usadowiona tam gdzie zwykle, ale wybieg ciągnął się przez cały stadion, a na końcu znajdowała się dodatkowa scena, na której artysta spędził chyba więcej czasu niż na zasadniczej. Do tego dołóżmy scenografię kosmicznego miasta, ludzika wielkości kilku metrów (statuetka łudząco podobna do Fryderyków), górujący nad małą sceną księżyc. To nie wszystko – na estradzie pojawiało się 28 tancerzy. Publiczność była częścią widowiska nie tylko w sensie tym, jakim jest zawsze: dopełnia śpiewem, piskiem, tańcem i uwielbieniem. Każdy z widzów dostał opaskę, która wysyłała światełko do nieba. Jeśli sobie wyobrazicie, że każdy był takim małym świetlikiem – robiło to wrażenie.

Zbiorowe śpiewy

Publika zaśpiewała z The Weekndem wszystko. Oczywiście przy „Blinding Lights” czy „In Your Eyes” rytualne przeciąganie samogłosek w rytm muzyki trwało dłużej. Ale trzeba to powiedzieć: miejsca na stadionie zostały wykupione przez fanów. A ci potrafili śpiewać do niemal każdego nagrania.

To, co na płytach, to na stadionie. Nowoczesne aranżacje i elektroniczne brzmienia dominowały, a gitary, perkusja czy saksofon mogły się pojawić tylko w wyraźnie zaznaczonych miejscach. I taki saksofon będziemy pamiętać na zawsze, mimo że zagrał w finale wiadomego nagrania raptem przez moment.

To nie jest zarzut, ale podczas koncertu nie było muzycznych niespodzianek. Ta sama tracklista, która sprawdzała się w innych miastach, pojawiła się i tu. Sprawdzona machina produkcyjna dźwigała zadanie i w Warszawie.

Na takich koncertach liczy się zabawa. Tę ma dać artysta, który ma zaśpiewać jak najlepiej swe znane piosenki. Tę mają dać światła i efekty – wszak tańczy się lepiej w miejscu dobrze zaaranżowanym do tego celu. I tę na końcu mają dać fani. Ubrani kolorowo, błyszcząco, reagujący, prowokujący, skaczący, krzyczący. Część panów wchodziła w rolę i wyglądała jak ich idol – łącznie z rękawiczkami. Część z pań wyglądała jak bohaterka serialu „The Idol”, czyli grana przez Lily-Rose Depp Jocelyn. No ale kto zabroni fanom mrugać okiem do swego bohatera.

Oczywiście The Weeknd znał swą moc. Kiedyś w wywiadach opowiadał o swej nieśmiałości. Tu widzieliśmy kogoś, kto doskonale wie, że stoi na najwyższym stopniu podium, wie, że jest kochany i karmi się uwielbieniem. Na szczęście dach na PGE Narodowym był zamknięty, więc ego nie było w stanie wypchnąć go ponad Warszawę.