Atmosfera była gorąca dosłownie i w przenośni. Kiedy zaczynał się koncert temperatura wynosiła pod 30 stopni. Stąd delikatne przesuwanie tego, co miało się zacząć około 21:00. Z małym opóźnieniem zaczęło się show.
Nie będę ukrywał, że nie poszedłbym, gdyby nie ważny pretekst. Dzieci powiedziały tacie tonem nieznoszącym sprzeciwu: „tato idziemy”. I poszliśmy. Imagine Dragons doskonale wiedzą, że podobają się m.in. młodej, często niepełnoletniej części publiki. Dan Raynolds, czyli wokalista, sam pytał, czy są na stadionie dzieciaki, takie, które są pierwszy raz. Liczna wyciągniętych rąk (a także ogromna grupa rodziców oczekująca na pociechy pod stadionem po zakończeniu) wskazywała, że mamy do czynienia z gwiazdą nastolatków. I – nie ma co dyskutować z faktami – ogromną grupą były też panie, którym Dan Raynolds się najzwyczajniej w świecie podobał.
Idol przemawia
I to jest ten moment, w którym jest zawsze znak zapytania, w którą stronę to pójdzie. Bo to, że mają być światła i confetti, balony i efekty jest oczywiste. Nie po to robi się koncert na stadionie, a w zasadzie całą trasę koncertową, nie po to ma się radiowe hity by bawić się w subtelności i minimalizm. Imagine Dragons przywieźli do Warszawy profesjonalny show. Były oczywiście też wspaniale wyprodukowane filmy, które stanowiły wejście w narrację, narzucały to, czym jest show.
Sława Ukrainie!
Dan Raynolds to idol i gwiazda. Doskonale wie, kim jest na scenie i jak bardzo przyciąga uwagę publiczności. Na szczęście jednak nie zachował się na koncercie jak niegdyś Lenny Kravitz, który stawał w podartym stroju i między utworami kazał podziwiać, jaki jest niewątpliwie przystojny. Dan wykorzystał swą pozycję, by zwrócić uwagę na dwie bardzo ważne sprawy.
Piękny i wzruszający był jego gest wobec Polaków, którym podziękował w osobistym i emocjonalnym przemówieniu za to, że przyjęli do siebie miliony osób z Ukrainy. Im z kolei zadedykował piosenkę mówiąc o tym, że część z nich ma zniszczone domy. Flagi ukraińskie powiewały w powietrzu.
Mówcie o depresji!
Dan Raynolds zaapelował też do nastolatków, by nie bali się opowiadać o swoich słabościach. O tym, że mają depresję, bo sam z nią walczy od wielu lat. Bardzo mocno powiedział: „to nie świadczy o tym, że jesteście słabe”. I sam przyznał się ze sceny, że jego życie było wypełnione spotkaniami z terapeutami. W czasach, w których pozycję w grupie wyznacza błyszczenie na insta i tiktoku, było to nawet delikatnie wywrotowe. A – to moja opinia – na pewno było szczere.
Kiedy w repertuarze ma się takie przeboje jak „Thunder”, „Whatever It Takes”, „Enemy”, „Believer” czy „Radioactive” to wystarczy ich „tylko” nie zepsuć. Na to tylko składają się zaś nie tylko dokładne wykonanie, ekspresja, ale i kontakt z publicznością, umiejętność wciągnięcia w dialog. I to smoki potrafiły.
Jeszcze jedna płyta z przebojami, jeszcze jedna taka trasa, a tron królów pop będzie mógł do nich należeć.
PS. Bardzo dobrze było słychać.