Gdyby nie śpiewała pani po polsku, można byłoby odnieść wrażenie, że "Vena Amoris" została nagrana w Stanach, a na gitarze udziela się ktoś taki, jak Neil Young. Amerykański klimat albumu to od początku zamierzony efekt?
Anita Lipnicka: Tak. Od jakichś pięciu lat jestem zafascynowana nurtem americana. Słucham artystów z niezależnej sceny countryfolkowej z USA i tak nasiąknęłam tymi dźwiękami, że postanowiłam nagrać płytę w tym klimacie, ale zaśpiewaną po polsku. Bałam się, że to trochę nienaturalne połączenie i może się nie udać. Jednak z czasem, jak zaczęłam próbować, nagrywać wokale przy bandżo czy slide guitar, zobaczyłam, że można to fajnie połączyć, i poszłam tym tropem. Nie chciałam ani powielać swoich własnych dokonań, ani nagrywać czegoś, co muzycznie przypominałoby rodzime krajobrazy.
To dlaczego nie nagrała pani tej płyty w Nashville?
To by było zbyt oczywiste. Płytę nagrywaliśmy w Anglii, miejscu jakby pośrodku, neutralnym. Tam spotkałam ludzi, którzy też lubią styl americana, ale nie są Amerykanami, Cały materiał zarejestrowaliśmy live, bez użycia mechanicznego clicka, outotune'a i innych wspomagaczy dźwięku.
Co to znaczy dzisiaj, że płyta została nagrana na żywo?
Wszystkie ścieżki są rejestrowane w realnym czasie. Mikrofony są ustawione w jednym pomieszczeniu, więc zbierają również to, co grają inne instrumenty. Dzięki temu nie ma możliwości wymiany tych ścieżek w postprodukcji, można tylko naprawić jakieś minimalne błędy. Bardzo chciałam tak nagrywać, bo energia, jaka tworzy się w grupie ludzi podczas wspólnego grania, jest niepowtarzalna. To sprawiło też, że ta płyta jest bardzo niedoskonała, jest tam dużo błędów, szumów, ale to jest jednocześnie jej ludzki wymiar, którego mi brakuje we współczesnych nagraniach. Nie przepadam za wyczyszczoną, sztucznie podkolorowaną rzeczywistością.
Czyli, jak opowiadał w filmie "Sound City" o legendarnym studiu nagraniowym Dave Grohl z Nirvany, błędy, pomyłki podczas sesji są najciekawsze, najbardziej inspirujące?
Tak. Bardzo często sety z pomyłkami są zapisywane i później wydawane, bo właśnie usterki dają im więcej życia. Aspekt błędu jest czymś, dzięki czemu odkrywamy nowe horyzonty, wiele odkrywczych rzeczy w sztuce czy w muzyce było wynikiem ludzkiego błędu.
Nie korciło panią, by śpiewać po angielsku?
Od razu zdecydowałam, że będę śpiewać po polsku. Muszę takie decyzje podejmować bardzo wcześnie, w fazie komponowania, bo pisanie polskich tekstów narzuca zupełnie inne frazowanie, melodie się inaczej układają. Śpiewanie części tekstów po angielsku nie wchodziło w grę, bo nie jestem zwolenniczką łączenia języków na jednym albumie. Wolę konsekwencję stanowiącą spójną całość.
Specyficzny jest tu sposób śpiewania. Lekko wydłuża pani wyrazy, sylaby, jak chociażby w singlu "Hen, hen".
To nie było zamierzone. Sama nie zwracałam na to uwagi. Samoistnie wyszła z tego próba nagięcia języka polskiego, odchodzenia od ogólnie przyjętych norm akcentowania poszczególnych wyrazów. Tworzy się wtedy inna melodia języka. Z językiem można się bawić, eksperymentować, traktować go jako narzędzie, instrument do uzyskania określonego wrażenia, nakreślenia emocji.
Sporo jest na "Vena Amoris" dźwiękowych smaczków. To pani jest zwolenniczką ich dogrywania czy muzycy dokładali swoje pięć groszy?
Sama za nimi optowałam, bo bardzo lubię dodatkowe brudy, abstrakcyjne dźwięki, dogrywane już w postprodukcji, które działają na zasadzie dodanych dekoracji. Nie lubię oczywistych smaków, wolę zestawiać z sobą rzeczy na zasadzie kontrastu, jakiegoś kontrapunktu. Dlatego często oprawiam np. gorzkie treści w słodkie ramki aranżacyjne i odwrotnie. Poza tym lubię niepokój w twórczości innych ludzi, zaburzenia percepcji, które budzą wrażenie, że nie wszystko jest do końca OK.
Z tego, co wiem, płyta była miksowana dwa razy.
Pierwszy miks Grega Freemana, który realizował dźwięk i grał na perkusji podczas sesji, nie do końca przypadł mi do gustu. Nie poszedł w wymyślonym przeze mnie kierunku. Drugi miks zrobił już człowiek z zewnątrz, Stuart Bruce, który miał dystans do płyty. Inaczej połączył te klocki. To jak z gotowaniem. Z tych samych składników można uzyskać różne dania. W tym przypadku wybraliśmy drugie menu.
Podczas nagrywania korzystaliście z nietypowego instrumentarium. Na płycie słychać m.in. pedal steel (gitarę stalową), bandżo i wibrafon.
Od początku założyłam, że chcę użyć takiego zestawu kolorów, żadnych syntetycznych brzmień. Kiedy miał zagrać wurlitzer, to musiał być on, konkretnie, a nie dźwięk wyszukany z bazy w komputerze. Podobnie z pedal steel – to są rzeczy nie do podrobienia.
Skąd pomysł na numer "Kometa", opowieść o odwołanym ślubie? Nie wziął się z własnych doświadczeń?
Opowieść zrodziła się w głowie po wyjściu z kina z "Melancholii" Larsa von Triera. Ten film tak mnie wbił w fotel, że stał się inspiracją dla "Komety".
Ta płyta w ogóle jest filmowa, wiele piosenek nadawałoby się na soundtracki.
Może dlatego, że bardzo lubię kino. W nim, tak jak zresztą w książkach, lubię długie ujęcia, sceny bez dialogów, przemilczenia. W muzyce również uwielbiam ciszę, gdy pozornie nic się nie dzieje. Pojedynczy rozbłysk światła na tle czerni ma o wiele większą siłę rażenia niż upstrzony krajobraz.
Neil Young w autobiografii opowiada o swoim hobby, odskoczni od muzyki, czyli kolejkach, makiecie budowanej dla chorego synka. Pani ma swoją odskocznię od muzyki czy jej nie potrzebuje?
Mam problem z relaksowaniem się. Nie do końca wiem, jak to się robi. Odskocznią jest dla mnie kontakt z przyrodą. Wyjście do lasu, woda, pływanie – to mnie relaksuje. Teraz niestety nie zawsze mam na to czas. Jestem matką, więc inaczej organizuję swoje życie.
Jak będą wyglądały koncerty promocyjne albumu?
Zaprosiłam na trasę muzyków, z którymi pracowałam w studio. Fizycznie było ciężko to zorganizować, ale nie chciałam iść na kompromisy. Zależało mi na tym, by uzyskać na scenie podobną energię do tej na płycie, odtworzyć dźwięki jak najbardziej wiernie. Koledzy są bardzo podekscytowani perspektywą spędzenia blisko dwóch miesięcy w Polsce. To będzie i dla nich, i dla mnie ciekawe doświadczenie.
"Vena Amoris" chyba już na dobre odchodzi pani od mainstreamu. Nie brakuje go pani, tego szału towarzyszącego chociażby karierze z Varius Manx?
Poprzednia płyta też nie znalazła miejsca w komercyjnych radiostacjach, ale to jest konsekwencja moich świadomych wyborów. Nie wyobrażam sobie w wieku 38 lat nagrywać piosenki skoczne i taneczne, lekkie, łatwe i przyjemne. Nie potrafię też nagrywać rzeczy pod dyktando czy oczekiwania określonego odbiorcy, wytwórni, radiostacji. Staram się robić to, w czym czuję się wiarygodnie. Tworząc muzykę, sprawiam sama sobie przyjemność. Wierzę, że jak zrobimy coś z przekonaniem, to inni też się do tego przekonają. Absolutnie nie chcę na siłę wracać do mainstremu. Dobrze mi tu, gdzie jestem.