Podobno został pan pianistą jazzowym trochę na przekór? Herbie Hancock w wydanej właśnie autobiografii ma podobne wspomnienie z dzieciństwa.

Adam Makowicz: Dorastałem w muzykalnej rodzinie, ale akurat jazz był daleki od tego, co rozbrzmiewało w moim domu. Moja mama była pianistką i śpiewaczką, skończyła zresztą tę samą szkołę, co ja. Ojciec był inżynierem górnictwa. Niewiele zarabiał, a jak kierownik nie miał raz na wypłatę, to zamiast pieniędzy dał mu... fortepian. Kiedy instrument wylądował w domu, mama się ucieszyła, bo chciała dorabiać, dając lekcje muzyki. Zadbała też o to, żebym ja grał. Wychodziła z założenia, co zresztą na Śląsku było wtedy popularne, że każdy powinien grać choć na jednym instrumencie. Trochę jak z lekcjami pisania i czytania, dla niej muzykowanie było naturalne. Niekoniecznie trzeba było grać jak gwiazda, ale muzykalność była bardzo ważna. Oczywiście na początku lekcje muzyki klasycznej były dla mnie nudne, bo jako dziecko raczej nikt nie lubił w kółko powtarzania tego samego. Kiedy jednak miałem 15–16 lat, zacząłem smakować w muzyce klasycznej. Tak jak zresztą w poezji rosyjskiej, na początku jej nie lubiłem, ale kiedy lepiej poznałem ten język, pokochałem tamtejszą poezję, jej brzmienie, które jest bardzo muzyczne. Podobnie było z muzyką klasyczną. Szybko jednak pierwszeństwo przejął jazz. Zawładnął mną jeszcze w szkole, kiedy grałem już dobrze Chopina, trudne etiudy. Jazzu najpierw słuchałem na sprowadzanych zza oceanu płytach u kolegów, a potem przez audycje radiowe.

Reklama

Ale jazzu nie było w polskim radiu.

Oczywiście, że nie. Jazz był powszechnie niechciany, nierozumiany. Audycję nadawało amerykańskie radio z zachodnich Niemiec. To była część ich propagandy na wschodni świat. Audycje prowadził zasłużony dla jazzu Willis Conover. Puszczał legendy, od Stana Getza po Arta Tatuma. Wiedząc, że to idzie na wschód, nawet mówił wyraźniej i wolniej, żebyśmy mogli go tutaj lepiej zrozumieć.

Jego wywiad z Tatumem, obok kilku innych, znalazł się nawet w waszyngtońskiej Bibliotece Kongresu. Zanim jednak powrócimy do Tatuma, proszę powiedzieć, jak w szkole reagowano na pańskie jazzowe zapędy?

Profesorowie uważali, że jazz mnie zmanieruje i nie będzie ze mnie pianisty klasycznego. Porzucono nadzieje i zaczęto traktować mnie po macoszemu, dlatego postanowiłem opuścić szkołę. Muzycy jazzowi inaczej rozkładają akcenty, niż robi się to w muzyce klasycznej. Ta maniera miała nie pozwolić mi zostać dobrym interpretatorem klasyki. Granie koduje się w środku i przez to trudno jest przejść z jazzu do klasyki. Niewielu to potrafi. Lepiej jest odwrotnie, bo dzięki klasycznym podstawom muzyki jazz jest łatwiej przyswajalny.

Wracając do Arta Tatuma. Joachim-Ernst Berendt w książce "Wszystko o jazzie" pisze: – Tatum łączy w sobie wszystko, co przyniosła historia fortepianu jazzowego do czasu, kiedy zyskał sławę, czyli do lat 30., dochodzi do tego pianistyczna wirtuozeria, której z niczym dotąd w jazzie porównać nie można. To był pana pierwszy wielki idol?

Mogę się z Berendtem w pełni zgodzić. Tatum to dla mnie niedościgniony gigant jazzu. Z takim wyczuciem pianistycznym do dziś nikt nie potrafi grać.

Jak wtedy, w latach 50. i 60., wyglądała scena jazzowa w Krakowie? Były miejsca, gdzie można było grać?

Oficjalnie w restauracjach nie można było grać jazzu, to była muzyka zakazana. Ale istniał drugi obieg i w jednym z krakowskich klubów studenckich grano jazz i go tam tolerowano, jak kabarety studenckie. Przesiadywałem w nim non stop, bo z jednej strony byłem wtedy właściwie bezdomny, ale przede wszystkim dlatego, że mieli w nim pianino.

Kiedy spotkał się pan z muzyką Herbiego Hancocka?

Już w latach 60., przez zespół Milesa Davisa, słynny tak zwany drugi kwartet, w którym grali też Wayne Shorter i Tony Williams. Pokochałem też solowego Hancocka po jego niezwykle popularnym wtedy jazzowym standardzie, "Watermelon Man", który też zdarzało mi się grywać. Podobało mi się, i dalej podoba, jego twórcze podejście do muzyki, fuzje muzyczne, które doprawiał na przykład feelingiem afro. Po Milesie Davisie to najbardziej twórczy muzyk, który właściwie sprawdza się we wszystkich stylach.

Reklama

W Stanach miał pan okazję spotkać się z nim na żywo.

Najpierw spotkałem go na promocji książki producenta i miłośnika jazzu Johna Hammonda. Z Hancocka biła mocna osobowość, od razu skupiał na sobie uwagę. Później kilka razy grywałem z nim na amerykańskich uniwersytetach. Ja solo, a on z zespołem, jako gwiazda.

W autobiografii Hancock pisze, że w latach 60. była przepaść między muzykami amerykańskimi a europejskimi. Jak pan to odczuł, kiedy pojawił się w Stanach i jak w ogóle do tego doszło?

Wspomniany John Hammond mnie zaprosił. Duża w tym zasługa Michała Urbaniaka, który pierwszy wyjechał do Stanów. To zresztą było od zawsze jego marzenie i robił wszystko, żeby grać w USA. Od niego Hammond dostał płyty z naszymi wspólnymi nagraniami. W zespole była też wtedy zresztą Urszula Dudziak. Hammond nie dość, że zrobił z tych płyt amerykańską reedycję, to jeszcze załatwił serię koncertów w słynnym nowojorskim klubie, który kiedyś nazywał się Jazz Cafe Society. Grywał w nim wcześniej Art Tatum. Potem były m.in. występy w Carnegie Hall, no i solowa płyta. Będąc w Stanach, od początku wiedziałem, że muszę się nauczyć feelingu jazzowego, który miejscowi artyści mieli od dziecka, wychowując się w takim muzycznym środowisku, a nie innym. Ja z kolei byłem przesiąknięty stylem improwizacji, frazowaniem, które były chopinowskie. Imponowałem im techniką, bo mam niezwykle sprawne obie ręce.

To było dla pana spełnieniem muzycznych marzeń, jak dla Urbaniaka?

Każdy chciał pojechać, chociażby po to, żeby powąchać tamtego powietrza, spotkać się z muzykami, których się wcześniej słyszało na płytach albo w radiu. Dla jazzmana to najważniejsze miejsce, przecież oni na jazz mówią muzyka klasyczna. Jest ich skarbem narodowym, którego każdy z nas chciał posmakować.

Hancock słynie z fascynacji elektroniką, pan też miał z nią przygody. Kiedy ta fascynacja pojawiła się u pana?

Michał Urbaniak mnie nią zaraził. Kupował niemal wszystkie nowe sprzęty, jakie tylko się pojawiały. Na początku były to instrumenty właściwie elektryczne, jak fortepian Fendera. Potem pojawiły się pierwsze Moogi. Kiedy wyjechałem do Stanów, ta moda stała się powszechna. W pewnym momencie jednak powiedziałem dość, nie chciałem w to dalej brnąć, nastąpił przesyt tą wszędobylską elektroniką. Akustyczny fortepian był dla mnie najwyższą wartością. Wychowałem się w szacunku dla tego instrumentu i był najważniejszy. Wciąż jest.

Grał pan koncerty na dwa fortepiany, chociażby z Leszkiem Możdżerem. Hancock grywał tak z Chickiem Coreą. Jakie to są emocje? Widziałem, że muzycy cały czas na siebie patrzą, reagują, jakby rozmawiali.

To jest trudna sztuka, bo każdy pianista ma inne układy akordów. Trzeba na siebie reagować, żeby nie zrobiło się za gęsto w dźwiękach, bo muzyka przestaje być wtedy selektywna. Jak tak się staje, to traci na jakości, robi się echo, jak w kościele. Nie dość, że pianista musi się sam synchronizować, opanować dużo elementów własnego grania i poskładać je w całość, jak pilot za pulpitem samolotu, to jeszcze musi reagować na drugiego muzyka. Ta jazzowa współpraca jest bardzo trudna.

Pod koniec lat 90. Hancock miał trudny czas. Z jednej strony osiągnął komercyjny sukces, za który wielu go źle oceniało, ale też miał wrażenie, że muzycznie doszedł do ściany. W autobiografii pisze, że musiał na nowo wybrać dla siebie muzyczną drogę. Pan też miał momenty dojścia do ściany?

Oczywiście, przez tyle lat grania dochodzi się do kresu w rozwoju. Przynajmniej tak się wydaje. Trzeba wtedy wziąć dystans, odseparować się, ponownie znaleźć pasję, bo ona jest motorem działania. Nie wystarczy być znakomitym technicznie i na przykład wspaniale grać Chopina. Wielu potrafi się tego nauczyć, szczególnie przy Chopinie, który pisał bardzo precyzyjnie, dając dużo wskazówek wykonawcom. Samo wykonanie jest jednak mechaniczną sprawą. Do tego trzeba dodać duszę, emocje, tak jak robi to Hancock. W chwili zwątpienia trzeba w sobie to znowu odnaleźć. Grając kilkaset podobnych koncertów, można popaść w monotonię. Wkrada się automatyzm, co jest zresztą zmorą wszystkich muzyków jazzowych. Nawet w improwizacje wkrada się rutyna. Ucieczka przed tym to klucz do czerpania przyjemności z muzyki.

Słucha pan współczesnego jazzu?

Mam coraz mniej cierpliwości do młodych jazzowych muzyków. Uprawiają w większości szkolne granie, wyuczone przez ćwiczenia. Mnie interesuje pięknie zagrana melodia ze swingiem, a nie sama technika. Do tego powinna dojść dynamika utworu, nie przytłaczanie dźwiękami, szacunek dla ciszy. Tak jak w rozmowie. Nie może być oparta na jednym poziomie, bo wtedy staje się przemówieniem. To właśnie na dynamice jest oparta cała muzyka, dobrze to wiedział Miles Davis i dobrze wie Hancock.

Adam Makowicz wystąpi w niedzielę 23.08 w kolegiacie św. Krzyża na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu