Dwa nowe albumy i długie tournée z koncertami to mocny finał roku. Jakie masz wrażenia z ostatniej trasy?
Aga Zaryan: Prezentowaliśmy głównie program z "High and Low" – mojego najnowszego autorskiego albumu z piosenkami, do których napisałam większość tekstów. "High and Low" to bardzo osobista płyta. Oprócz tego zagraliśmy duży koncert świąteczny w warszawskim Teatrze Roma z repertuarem z drugiej wydanej w tym roku płyty "What Xmas Means to Me". Na scenie pojawiło się ze mną 10 wspaniałych muzyków, gościnnie Atom String Quartet i mój wspaniały sekstet w składzie Michał Tokaj, Michał Barański, Łukasz Żyta, Robert Majewski, Grzegorz Nagórski, Marcin Kaletka. Jedziemy jeszcze zagrać koncerty sylwestrowy i noworoczny w przepięknej Filharmonii Szczecińskiej. Jednym słowem, dzieje się!
Jak reagowała publiczność, która lubi przede wszystkim twoje interpretacje standardów jazzowych?
Moją wielką miłością są standardy jazzowe, ale co pewien czas wpadam w nurt muzyki autorskiej, gdy piszę teksty. Czasem w głowie pojawiają się zarysy piosenek, melodia, proste akordy. Bardzo się cieszę, że przy okazji "High and Low" mogłam odnaleźć brakującą część mojej muzycznej osobowości. Przy tworzeniu ostatnich dwóch płyt towarzyszy mi mój wieloletni muzyczny dyrektor, pianista i aranżer Michał Tokaj, który moje proste muzyczne pomysły ubiera w piękne harmoniczne szaty i przystraja je ciekawymi aranżacjami. Jesteśmy po koncertach w 15 miastach, podczas których muzyka zabrzmiała jeszcze inaczej niż na nagraniach, zdecydowanie bardziej żywiołowo. Mam wrażenie, że w jazzie głównego nurtu, w standardach, pokazuję inną stronę swojej osobowości niż w autorskich nagraniach, takich jak chociażby "High and Low". Było mi to potrzebne.
Cieszę się, że w moim nowym składzie jest Sławek Kurkiewicz, który gra na basówce. Wraca David Doruzka, po raz pierwszy pojawia się u mnie w nagraniach młody perkusjonista, Portugalczyk Pedro Segundo. Nowością jest, że śpiewam wiele chórków, a wraz ze mną śpiewa Irena Kijewska, wokalistka o przepięknej, oryginalnej barwie głosu. Koncerty z tymi muzykami to czysta przyjemność!
A słuchacze? Jak to przyjęli?
Publiczność była - mam wrażenie - zaciekawiona moją nową drogą, także zdziwiona, bo nie wszyscy się tego spodziewali. Na ogół odbiór był świetny, poza paroma osobami, które wyszły z koncertu oburzone jednym utworem - protest songiem, w którym opisuję dzisiejszą rzeczywistość. Muzykom, z którymi występuję, to się też podoba; pojawił się ferment twórczy i nowa energia. Przyszedł czas na nowe wyzwania.
W twoich utworach ważny jest tekst; twój oryginalny albo wybranych autorów. Na "High and Low" pojawiają się teksty Stevie Wondera i Carli Bley. Płyta ma klimat liryczny, poetycki…
Nie jestem poetką, piszę teksty piosenek i to chcę wyraźnie podkreślić. Jestem tekściarzem, osobą, która tworzy "lyrics". Przez myśl by mi nie przeszło, żeby nazywać się poetką. Poetami są ci, którzy w sposób wyjątkowy operują słowem. Mają specjalny dar i lekkość. Przyznaję, ze poezja wiele dla mnie znaczy. Lubię śpiewać wiersze innych poetek i poetów. Pociąga mnie dobry tekst.
Wszystkie teksty są po angielsku. W tym języku powstały, czy są to przekłady?
Piszę teksty po angielsku do muzyki, która oscyluje wokół jazzu: zmieszany soul, funk, jazz-rock, bossa nova, współczesne kompozycje. Płyta "High and Low" wyrasta z pnia jazzowego i rozchodzi się na różne gatunki pokrewne. Pisanie po angielsku, który jest językiem mojego wczesnego dzieciństwa, jest dla mnie łatwiejsze. Angielski bardziej pasuje do muzyki, którą wykonujemy.
Ale w dorobku masz też płyty wyłącznie z polskimi tekstami?
Moje dwie polskie płyty "Umiera piękno" i "Księga olśnień" zostały zaszufladkowane w gatunku określanym jako muzyka poetycka, której nie należy mylić z poezją śpiewaną, bo to jest kompletnie inna bajka.
Muzyka poetycka to muzyka pisana do poezji, ale wielowymiarowa i wielowarstwowa. Wybrałam wspaniałą poezję Czesława Miłosza, Anny Świrszczyńskiej, Jane Hirshfield, Krystyny Krahelskiej i innych. Za albumy w języku polskim dostałam Fryderyki. To ciekawe, od 20 lat śpiewam jazz po angielsku, a moje dotychczasowe wyróżnienia – mówię o Fryderykach - dotyczą płyt z polską poezją, z muzyką pisaną i aranżowaną głównie przez Michała Tokaja.
O jakich wzlotach i upadkach opowiada "High and Low"?
Album otwiera piosenka "Back". Jej tekst pisałam latem 2016 roku, kiedy po raz pierwszy po długim czasie udało mi się wyjechać samej na tydzień. Zostawiłam moich synów w Warszawie i poleciałam do Nowego Jorku. Usiadłam na Union Square i napisałam tekst.
Kiedy człowiek jest sam, w oderwaniu od codziennych sytuacji, mocniej odczuwa własną egzystencję. Oto ja, 40-latka, mama dwóch malutkich synów, w Nowym Jorku uczę się, jak w pełni odczuwać każdą daną mi chwilę życia. Chodzi o to, by żyć w czasie teraźniejszym, a nie rozpamiętywać to, co minęło, albo snuć rozbudowane plany na przyszłość. Inspirację do napisania tego tekstu znalazłam w książce "Potęga teraźniejszości" Eckharta Tolle, który pisał, że najważniejsze jest, aby doceniać każdą chwilę życia. To wydaje się oczywiste, a tak naprawdę jest niezwykłą umiejętnością. „Learning how to be in the now” - to zdanie śpiewam w "Back" jak swoistą mantrę.
W podobnym klimacie jest też utrzymany utwór "Not Here for Long"?
Ta piosenka z muzyką Darka Oleszkiewicza mówi, że życie jest bardzo delikatną materią. I warto się rozejrzeć, zatrzymać, docenić życie, bo nie jesteśmy przecież tutaj na długo. Jest konsekwencja w nastroju tych utworów, jak też tytułowej piosenki "High and Low", która z kolei mówi o bardzo osobistym doświadczeniu w moim życiu, o różnych stanach emocji, albo "Proof", gdzie też kipi od emocji.
Tym nastrojom odpowiada muzyka; cały wachlarz dźwięków, które przeplatają się w wyższych i niższych rejestrach muzycznych, a więc są istotnie "high" (wzloty) i "low" (obniżenia nastroju), a mówiąc wprost "doły", które każdego niemal człowieka dopadają, ale bywa ich mniej, jeśli będziemy umieli dostrzec urodę codziennego życia i tak zwanych "simple pleasures" - prostych przyjemności. Teraz po 40. jestem na tym właśnie etapie. To ważny rozdział życia.
Niewątpliwie pomaga w tym twórcze spojrzenie na świat.
Myślę, że weszłam w najlepszy moment twórczości. Od 20 lat śpiewam na scenie, ukazały się właśnie moje kolejne płyty - dziewiąta i dziesiąta, a właściwie wciąż – i to jest piękne w jazzie – jestem jeszcze dość młodą artystką, która wiele chce się nauczyć i wiele jeszcze przede mną. Gdybym była piosenkarką popową, pewnie kończyłabym karierę i - kto wie - może bym była po pięciu operacjach plastycznych.
A w jazie odwrotnie, z nieopierzonej, czasem może za mało pokornej, kurki przeradzam się właśnie w jazzową kocicę - jazz cat, która już trochę przeszła. Jazz jest bowiem muzyką, która opowiada o doświadczeniu życiowym. Jeśli mi zdrowie dopisze, to jeszcze drugie 40 lat mam przed sobą, a potem poproszę o jeszcze 10 na deser. Może na scenę będę wchodzić wolniej, ale - oby - o własnych siłach.
Jak Nina Simone, która na scenie siadywała przy stoliku ze szklaneczką wina i z powodzeniem śpiewała do późnych lat.
Cudowna Nina, ale jakże nieszczęśliwa życiowo. Polecam wspaniały dokument o niej "What Happened Miss Simone?". Bardzo przejmujący...
Na płycie jest też utwór "Geri". Wielce wymowny – choć bez słów, bez tekstu…
To utwór freejazzowy, którym chciałam oddać hołd Geri Allen, wybitnej amerykańskiej pianistce jazzowej i kompozytorce, zmarłej nagle w lipcu zeszłego roku. Miała dopiero 60 lat. Uwielbiam Geri. Jej muzykę poznałam dzięki Michałowi Tokajowi. Wiele lat temu puścił mi jej nagrania. Mocno przemówiły do mnie pianistyczna wrażliwość, styl interpretacji i podejście do grania Allen. Później podczas pobytu w Ameryce zaczęłam chodzić na jej koncerty. Po jednym z nich poszłam do jej garderoby, żeby podziękować za koncert. Poznałam w końcu osobiście ją i jej dzieci, które, kiedy mama była na scenie, w garderobie odrabiały lekcje. Minęło jeszcze kilka lat i moje marzenie się spełniło. Geri zagrała na mojej płycie poświęconej Ninie Simone i Abbey Lincoln. Ona, tak jak bohaterki mojego albumu, była Afroamerykanką zaangażowaną w sprawę równouprawnienia w czasach segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych. Geri posłuchała moich nagrań i przyjęła zaproszenie. Tych kilka dni spędzonych z nią w Los Angeles było dla mnie ważną lekcją muzyki i życia. Pytała mnie, dlaczego nagrywam takie utwory, jak "Strange Fruit". Intrygowało ją to. Pytała, dlaczego ja, biała Europejka, śpiewam jeden z najmroczniejszych protest songów dotyczących Afroamerykanów.
Może przypomnisz czym jest "strange fruit"?
To ciała wiszących na drzewie zlinczowanych niewolników. Po raz pierwszy wykonała tę pieśń i ją nagrała Billie Holiday w 1939 r. Każdy swój koncert zamykała tym utworem i nigdy po jego wykonaniu nie wychodziła już na bis. Wytwórnia była przeciwna. Billie dopięła swego. Potem wykonywały ten song Abbey Lincoln oraz Nina Simone i dlatego znalazł się też na mojej płycie "Remembering Nina Simone and Abbey". Billie Holiday, Abbey Lincoln i Nina Simone nie były konformistkami, szły pod prąd, głośno mówiły o tym, co je boli, z czym się nie zgadzają – to jest według mnie misja artysty. Artyści nie tylko mają zapewnić nam rozrywkę, ale są też obywatelami, którzy dokonują wyborów, głosują, zabierają głos w ważnych sprawach.
Kiedyś powiedziałaś, że należy grać z tymi, którzy fascynują i artyzmem, i postawą. Chyba masz w zespole właśnie takich muzyków, zawsze podkreślasz ich rolę w twoich nagraniach i koncertach.
Jesteśmy zespołem. Aga Zaryan – to zespół. To, że moja muzyka tak brzmi, jest przecież nie tylko moją zasługą, ale zasługą muzyków, którymi się otaczam. Jesteśmy muzyczną rodziną. Z niektórymi jestem bliżej, z innymi dalej, ale lubimy się. Na moich ostatnich dwóch płytach mamy np. wspaniałą sekcję instrumentów dętych: Robert Majewski, Grzegorz Nagórski i Marcin Kaletka.
Od lat pracuję z pianistą i kompozytorem Michałem Tokajem. Jest w moim zespole dyrektorem artystycznym, aranżerem i producentem. Naturalnie ja też odpowiadam za niektóre aspekty produkcji moich nagrań, za wybór utworów, ale to Michał sprawia, że wszystko "idzie do przodu". Edytuje, wybiera wersje. Czasem się rozdzielamy na niektóre projekty, bo są za duże emocje i czuć "zmęczenie materiału” z obu stron, ale po jakimś czasie wracamy do siebie. Michał jest perpetuum mobile…
A ty spirytus movens?
Dokładnie tak. Mamy z Michałem muzyczną chemię, porozumienie wrażliwość i gust, ale czasem drzemy koty i nie zawsze pijemy sobie z dziubków.
Mamy czas świąteczny. Ofiarowałaś swoim wielbicielom bardzo sympatyczną płytę "What Xmas Means to Me".
Album ten jest kompletnym przeciwieństwem płyty "High and Low", nagranej w 2018 r., a zatem będącej wyrazem naszych najnowszych muzycznych poszukiwań. Płyta powstawała w Warszawie, Pradze i Nowym Jorku. To była wielka produkcja muzyczna z udziałem m.in. wspaniałej orkiestry smyczkowej; Freddy’ego Cole’a, rodzonego brata Nat King Cola, znakomitego pianisty i wokalisty, z którym śpiewam kilka piosenek; sekstetu jazzowego, z którym stale pracuję. Zagrali też Barański, Żyta i Tokaj. Jest w tym albumie rozmach. Święta na to zasługują.
Obok tzw. klasyków, jak np. "Santa Clause is Coming to Town" i "Jingle Bells", w finale płyty nieco zaskakuje piosenka Czesława Niemena do słów Jarosława Iwaszkiewicza.
"Nim przyjdzie wiosna"... To znakomita muzyka Czesława Niemena, wspaniale zaaranżowana przez Michała Tokaja, i delikatna poezja, która mówi o "morzu miłości do ludzi".
Aga Zaryan (właściwie Agnieszka Skrzypek) - ur. 1976, wokalistka jazzowa, warszawianka. Zadebiutowała w 2002 r. albumem "My Lullaby". Ostatnio ukazały się jej kolejne dwie płyty - "High and Low" i "What Xmas Means to Me". Uważana jest za kontynuatorkę tradycji takich artystek, jak Shirley Horn, Carmen McRea i Joni Mitchell.
Rozmawiała: Anna Bernat/PAP