Dzwonię do pani, ale nie wiem, czy to nie pomyłka, bo w komunikatorze wyświetla mi się "Katarzyna Kaszubska", a nie "Katarzyna Groniec"...
To ja. Zapomniałam haseł i loginów do konta na Skypie, więc mąż założył mi nowe. A skoro siedzimy na Kaszubach, to podpisałam się "Katarzyna Kaszubska". Ot i cała tajemnica.
Czyli nie jest to artystyczna przemiana?
Raczej indolencja w sprawach technicznych. Nie nabyłam biegłości w odzyskiwaniu zapomnianych haseł. W ogóle nie nabyłam biegłości. Jestem bardziej analogowa niż cyfrowa. I tak już zostanie.
Nie korciło pani, aby wygodnicko schować się za pseudonimem, być kimś innym? To częste zjawisko w sztuce.
Julian Tuwim podpisywał się wieloma pseudonimami, m.in. Schyzio Frenik. Zabawnie, nieprawdaż? Czasami żałuję, że będąc młodą dziewczyną, nie wpadłam na pomysł występowania pod fikcyjnym nazwiskiem. To musi być bardzo uwalniające.
A ja tego trochę nie pojmuję. Jakoś mi to nie współgra z egocentryczną naturą artystów.
Ale spójrzmy na to od innej strony: można wykonać coś od czapy i nie ponosić za to personalnych konsekwencji. Choć obecnie byłoby trudno, bo niemal każda twórcza działalność ściśle wiąże się z wizerunkiem artysty. Chociaż zdarzały się ostatnimi czasy próby niepokazywania twarzy. Ale śpiewanie z zasłoniętym obliczem – jak robi to obecnie australijska piosenkarka Sia – wymaga większego poświęcenia niż jeszcze kilka dekad temu, kiedy artystów nie znało się z widzenia, nie mówiąc o pisarzach, którzy spotykali się po salonach literackich i tylko w swoim kręgu każdy wiedział, kto jest kim. Nie sądzę, aby przeciętny człowiek – nawet miłośnik gazet czy książek – był wówczas w stanie połączyć twarz literata z napisaną przez niego książką. Nie to, co teraz. Chociaż powieściopisarka Elena Ferrante pozostaje wciąż nierozpoznana. Trwają spekulacje, kto ukrywa się pod tym nazwiskiem i czy to jedna osoba, czy kilka. Sukces literacki, jaki osiągnęła, udało się spotęgować tajemniczością postaci.