Mam tę płytę na CD, na winylu i w telefonie, w dwóch serwisach streamingowych, z których korzystam. Nigdy nie wiem, w którym momencie weźmie mnie. I która piosenka.
Ale po kolei. PJ Harvey należy do tego grona artystów, które nic nie musi, tylko może. Doszła do takiego poziomu, że w trasę koncertową może ruszyć bez specjalnego pretekstu i ją sprzedać. Nie musi nawet dbać o pokolenie, które być może nie wie, że ona istnieje. Ona po prostu o to nie dba.
Mogłaby odcinać kupony od przeszłości, prezentować opowieści z miasta i z morza, przynosić miłość, kto wie nawet dla wzmocnienia popularności zaśpiewać „Henry Lee” z kimś ze swego zespołu zamiast z Cave’m.
Nic z tych – na szczęście – rzeczy. Trzeba iść do przodu, nawet jeśli w tytule albumu zawiera się informację o umieraniu.
Z kulturą refleksji poetyckiej (nie mylić z piosnkami bardów i piosenką poetycką) mamy na bakier. Bez patosu, nimbu wrocławskiego festiwalu mamy problem, by zatrzymać się i sięgnąć po tomik poezji – wydany na przykład w formie płyty. PJ Harvey zawsze była stuprocentowo szczera w swej ekspresji, bez względu na to, czy było to taniec ze śmiercią w „Down By The Water” czy cudowne, pulsujące najpiękniejszym uniesieniem „This Is Love”.
Teraz proszę połączyć jej pasję do kultury alternatywnej, gitar z tym, co jako producenci mogą wnieść Flood oraz John Parish. Proszę spojrzeć na kobietę po pięćdziesiątce, która się nie poddaje, ale zarazem wie, gdzie jest. I artystycznie i życiowo.
Piękne są to strofy. Piękna jest ta chwila refleksji. Bardzo potrzebna, w szczególności muzycznym starszakom.
A przy okazji – przez lata PJ Harvey nic nie wydawała. W dniu, w którym wyszedł po latach jej nowy singiel, wszystkie jutjuby i streamingi krzyczały do mnie, że jest. Algorytmy pamiętały. Na serio można zwolnić.
PJ Harvey „I Inside the Old Year Dying” [PIAS] 8/10