Każdorazowa informacja o aktywności Lecha Janerki wzbudzała ekscytację. Bo od osiemnastu lat nie było nowego materiału, za to koncerty też nie były zbyt częste. Gdzieś tam pojawiały się nawet spekulacje, że Janerka już nie wróci, bo nie musi ni nie chce. To by się zgadzało z jego podejściem – w jednym z wywiadów artysta powiedział, że czegoś takiego jak pożegnalna trasa nie będzie, bo to żenada. Zgadzając się z opinią, cieszymy się, że pretekst jest inny.
„Gipsowy odlew falsyfikatu” z samego opisu wydaje się pocztówką naszych insta-czasów. Gdzie wszystko jest takie piękne, a jednocześnie mało oryginalne, wycięte z szablonu i powielone bez finezji Warhola. Muzyka na tej płycie na szczęście nie jest jak z szablonu.
W tym samym czasie, w którym pojawiła się informacja o premierze płyty Janerki, fani rocka komentowali nową płytę Stonesów i postawienie kropki przez The Beatles. Janerce na nowej płycie bliżej do tych drugich. W szczególności wydana niedawno druga płyta (ta niebieska) z podsumowaniem może być dobrym wprowadzeniem w twórczość, o czym opowiada sam Janerka w wywiadach.
Ale „Zabawawa” czy „Dupa jak Sofa” pokazują, że twórca osłuchał się wszystkich psychodelicznych aniołków i potworków z przełomu tysiącleci. Że charakterystyczne poczucie humoru, ciemny sarkazm nie zniknęło. Choć pewnie w insta-czasach jest mniej zrozumiane, bo poszukiwanie kontekstu to rzadka rozrywka intelektualna.
Janerka nie ułatwia, nie podaje na tacy. Choć wystarczy wsłuchać się w teksty, by dobrze wiedzieć, że to opowieść o naszych czasach. Bez łatwych bon motów, za to z rzadko spotykaną wrażliwością.