Proza Edgara Alana Poe stała się podstawą ósmej spośród 23 oper popularnego amerykańskiego minimalisty, które powstały na przestrzeni ostatnich trzech dekad. Nie trzeba mistrza arytmetyki, by stwierdzić, że mowa o najbardziej płodnym i najczęściej grywanym twórcy współczesnego teatru muzycznego. Paradoks polega na tym, że status klasyka a zarazem rewolucjonisty gatunku zawdzięcza Glass dosłownie jednemu dziełu, które w ogóle nie miało być operą. Debiutancki "Einstein na plaży" (1976) – rzecz pozbawiona akcji, libretta i arii, z głosami recytującymi ciągi liczb lub bezsensownych zdań – powstał jako totalna ilustracja dźwiękowa dla "teatru postdramatycznego" Roberta Wilsona. "Einstein" trafił na deski prestiżowej Metropolitan Opera tylko dlatego, że była to jedyna scena zdolna sprostać wymogom monumentalnego dzieła. Ku zaskoczeniu swoich twórców stał się jednak bezprecedensowym sukcesem. Wielogodzinne ciągi audio – wizualnych figur – hipnotyzujących regularnym rytmem oraz geometrią – uwiodły publiczność pamiętającą całkiem dobrze psychodeliczne ideały epoki hippisów. Przyznać trzeba, że była to pierwsza naprawdę nowatorska wizja teatru muzycznego od czasów Ryszarda Wagnera.
W ten sposób na arenę dziejów i zarazem do słownika popkultury trafiła "opera minimalistyczna", której błyskotliwą karierę kompozytorską – obok samego Glassa – zawdzięczają m.in. jego amerykański spadkobierca John Adams oraz Brytyjczyk Michael Nyman. Sęk w tym, że ich późniejsze produkcje niewiele miały wspólnego z bezsprzecznie nowatorskim i totalnym "Einsteinem". Partie orkiestrowe zachowały w nich katarynkowy charakter, choć ich brzmienie złagodniało, nabierając niemal "tapetowego" charakteru. Na tym tle rozkwitać poczęły jednak chwytliwe i całkiem już tradycyjne – bardziej kantylenowe lub recytatywne – linie wokalne. Zdecydowanie konwencjonalna stała się też forma i dramaturgia minimalistycznych przebojów operowych, choć czerpały one raczej z klasyki dziesiątej niż piątej muzy."Zagłada domu Usherów" ma prawdziwie filmową (rodem z dreszczowca) linię życia. Nie dzieli się bowiem na operowe numery, lecz na statyczne sceny o określonej poetyce i nastrojowości, za których charakter odpowiada sztampowa muzyka ilustracyjna. Kto widział epokowe "Koyanisquatsi" Godfreya Reggio lub choćby bestsellerowe"Godziny" Stephena Daldry, odkryje szybko, że różnica między kinowymi oraz operowymi partyturami Glassa jest czysto nominalna. Kompozytorowi udało się zresztą przerobić tę słabość w ciekawy eksperyment z pogranicza sztuk Mowa o "Pięknej i bestii" (1994), czyli dosłownie operowej (z pięknymi, stylowo francuskim partiami wokalnymi) ścieżce dźwiękowej do niemego filmu Jeana Cocteau. Szkoda, że nie ujrzymy tego majstersztyku w murach Warszawskiego Teatru Wielkiego.
"Zagłada domu Usherów" to rzecz bardziej otwarta i przezroczysta, pozostawiająca ogromne pole popisu dla reżysera. Sukces sobotniej premiery zależy więc w głównej mierze od pomysłowości debiutującej w operze Barbary Wysockiej. Sukces Glassa to fakt dokonany, z którym trudno dyskutować. Wątpliwości budzi tylko jego mechanizm: w napędzającym rozwój gatunku konflikcie pomiędzy muzyką i teatrem, amerykański kompozytor nie odniósł zwycięstwa, nie osiągnął kompromisu, lecz najzwyczajniej w świecie skapitulował.