To twój pierwszy solowy album. Wcześniej dałaś się poznać z wieloletniej współpracy z twoim bratem w ramach The Knife. Nie tęsknisz za nim?
Karin Dreijer Andersson: Nie bardzo, bo tak naprawdę nie przestaliśmy współpracować. Przez wiele miesięcy pracowaliśmy nad muzyką do opery poświęconej Karolowi Darwinowi. Już w styczniu płyta z tą ścieżką dźwiękową będzie dostępna w sklepach. To jednak poboczny projekt – teraz skupiam się na swojej twórczości i dobrze mi robi ta przerwa po 7 latach u boku brata.

Reklama

Muzycznie nie oddaliłaś się od estetyki The Knife, ale zmieniłaś się wizerunkowo. W kąt poszły tajemniczne maski i barokowe stroje. Nie chcesz się już ukrywać?
W The Knife zależało nam, żeby nic nie zakłócało odbioru muzyki. Nie chcieliśmy, żeby nasze osobowości, twarze w jakikolwiek sposób wpływały na postrzeganie nasze twórczości. Stąd maski.

No tak, ale przywdziewanie masek też wpłynęło na odbiór waszej muzyki, wprowadzając element tajemnicy, pewnego misterium. Tak naprawdę zmieniliście tylko jedną maskę na inną. To pułapka, przed którą nie ma ucieczki. Musielibyście zaprzestać grania koncertów i udzielania wywiadów, żeby zrealizować tę utopijną ideę.
Poniekąd tak, ale mimo wszystko te kostiumy pozwoliły nam się trochę odciąć od muzyki. Poza tym lubimy z bratem przeistaczać się w inne postaci, więc może tak naprawdę o to właśnie chodzi. To dlatego w swojej muzyce często manipuluję swoim głosem, zmieniając drastycznie jego charakter. Na „Fever Ray” niekiedy brzmię jak facet – tak mocno ingeruję w swój głos.



No właśnie- zarówno w The Knife, jak i teraz twój głos jest skryty za ścianą efektów. To kwestia brzmieniowej preferencji czy po prostu wstydzisz się swojego głosu, jak wielu wokalistów? W jednym z utworów śpiewasz: „Gdybym miała głos, tobym zaśpiewała”.
To nie ma nic wspólnego ze wstydem. Ja po prostu traktuję głos tak samo jak każdy inny instrument. Jeśli mam w głowie konkretny pomysł na jego barwę, to nie ma dla mnie znaczenia, czy przepuszczę go przez jeden, czy przez pięć efektów. Nie ograniczam się.

Reklama

A co powiesz na porównanie twojej osoby z Bjork. Wielu dziennikarzy widzi w tobie tę samą niezależność, a i „Fever Ray” przypomina w plemiennej warstwie rytmicznej „Voltę”.
Oczywiście szanuję Bjork, bo nagrała mnóstwo świetnych rzeczy, ale sądzę, że tworzymy całkiem odmienną muzykę. Ja cenię sobie minimalizm - lubię używać kilku instrumentów czy brzmień, za to mocno przetworzonych, idealnie do siebie dopasowanych.

Słuchając twojej płyty, miałem wrażenie, że ma ona bardzo organiczne brzmienie, mimo że powstawała głównie w oparciu o komputer. Jak ci się to udało osiągnąć?
To prawda - lubię pracować na programach komputerowych, bo są wygodne. Nie cierpię tej całej masy urządzeń studyjnych - ciągłego przełączania, zmieniania kabli. To bardzo zakłóca proces twórczy. Za to bliskie brzmienie odpowiadają jednak stare konsole, przez które przepuszczany był materiał na samym końcu produkcji. Bardzo pomogli mi też moi koledzy, m.in. Subliminal Kid, który przeprogramował sporo brzmień, pozmieniał sample i zajął się inżynierią dźwięku. Ja nie mam do tego głowy.

Reklama



A może to ludzkie brzmienie to kwestia tego, że ta płyta powstawała bardzo szybko? Zajęło ci to jednak rok, i to w czasie, kiedy pracowałaś również nad wspomnianą operą. Wielu muzyków wyznaje teorię, że szybka praca daje często bardziej spójny rezultat.
Nie wiem, czy to szybko, czy nie, bo choć trwało to rok, to jednak był to rok codziennej, ośmiogodzinnej pracy, podczas której cyzelowałam brzmienia. Także mimo wszystko ten czas mi się wydłużył. „Fever Ray” wydaje się prostą płytą, ale możesz mi uwierzyć, że praca nad tym brzmieniem zajęła mi naprawdę masę czasu.

Muszę o to zapytać na koniec - ponoć jesteś zapaloną fanką serialu „Policjanci z Miami” z lat 80. Zupełnie mi to do ciebie nie pasuje - tajemnicza artystka niezależna i kiczowaty serial o kolesiach w różowych garniturach uganiających się za bandytami.
Nie postrzegam tak tego serialu. Sądzę, że miał on w sobie wiele ekspresji i rozwiązań, które dziś byłyby nie do pomyślenia. Pamiętasz te kilkunastosekundowe sekwencje, podczas których nic się nie dzieje? Słyszysz tylko bardzo energetyczną muzykę i widzisz zmontowane, zapierające dech w piersiach pejzaże. To były takie miniwideoklipy wmontowane w serial. Albo ryk motorówki pędzącej w ciemność i muzyka Jana Hammera - to do dziś robi na mnie spore wrażenie. Szczęśliwie ktoś wymyślił DVD.