Peter Gabriel
"Scratch My Back"
Wyd. EMI 2010
Ocena 4/6
Podstarzałe gwiazdy odświeżające swoją karierę za pomocą coverów lub symfonicznych brzmień z miejsca kojarzą się źle. Żeby zrozumieć dlaczego, wystarczy przypomnieć sobie mdłe covery standardów Roda Stewarta z jego „amerykańskiej serii” albo symfoniczne wycieczki Metalliki czy naszego rodzimego Perfectu.
Z tym większą ostrożnością podchodziłem do nowej płyty Petera Gabriela, który na „Scratch My Back” nie dość, że śpiewa utwory innych artystów, to dodatkowo czyni to przy akompaniamencie pełnego składu orkiestrowego. Nie wspominając o tym, że legendarny muzyk od dwóch dekad nie nagrał nic sensownego, włączając w to projekt „Big Blue Ball” sprzed dwóch lat, którym skompromitował się jako globalny kustosz cepeliady spod znaku world music.
Jednak nie można zapomnieć, że Gabriel to świetny biznesman - współwłaściciel firmy SSL produkującej topowy sprzęt studyjny i szef legendarnego kompleksu studiów nagraniowych Real World. W zgodzie ze słowami piosenki „Listening Wind” autorstwa Talking Heads: „On czuje wiatr wokół siebie i siłę przeszłości, On zna ten wiatr, który go prowadzi”, 60-letni muzyk wiedział, jak zrobić szum wokół siebie i swojej nowej płyty.
Po pierwsze, wsparł się zespołami i artystami, którzy są ikonami zarówno dla melomanów starszego pokolenia, jak i młodzików. Obok wymienionego wcześniej klasyka Talking Heads oraz piosenek Lou Reeda, Davida Bowie czy Paula Simona, Gabriel interpretuje perełki, m.in. Arcade Fire, Bon Iver i Radiohead. Po drugie, „Scratch My Back” to zaledwie pierwsza część projektu. Jego domknięciem ma być drugi album z coverami, na którym ulubieńcy Gabriela wezmą z kolei na warsztat jego własną twórczość.
Ja czekam bardziej na ten drugi album, bo choć „Scratch My Back” to najlepsza od wielu lat płyta Gabriela, zbyt rzadko wykracza on poza prosty schemat: z szybkiego numeru zróbmy wolny, a dramatyczne smyki załatwią resztę, będący zmorą tego typu nagrań.
Tak jak ma to miejsce w przypadku evergreenu „Heroes” Davida Bowi. W wersji Petera Gabriela traci on swój rewolucyjno-dramatyczny charakter na rzecz intymnej spowiedzi. I choć głos Anglika rozbrzmiewa tu pełnym wachlarzem emocji, razi patetyczny aranż nieodparcie przywodzący na myśl ścieżkę do hollywoodzkich wyciskaczy łez w rodzaju „Uwolnić orkę”... Podobnie sprawy się mają z klasykiem Elbow - „Mirrorball”, który z powodzeniem sprawdziłby się jako motyw przewodni z „Króla Lwa”. Ta sama przypadłość charakteryzuje zresztą „Flume” - pierwotnie kompozycję Justina „Bon Iver” Vernona.
Ale dość tych złośliwości, bo szczęśliwie takich nieznośnie patetycznych momentów jest tu mniej niż tych inspirujących. Na uwagę zasługuje w szczególności „Listening Wind” rozwijający się pięknie z prostego motywu na smyczki w pulsującą, rozdzierającą kompozycję, przypominającą trochę dokonania Kronos Quartet, w szczególności ich muzykę do filmu „Requiem dla snu”. Nie mniej emocji niesie z sobą „My Body Is A Cage” - w oryginale wykonywany przez Arcade Fire. Tu z kolei główną rolę odgrywają filmowe waltornie. Do spółki z mrocznymi smykami i grobowo niską partią fortepianu wprowadzają one, i tak przecież niewesoły oryginał, na nowy poziom funeralnego smutku.
Peter nie musiał się skupiać na kompozycjach i aranżu, bo tym zajmowałem się głównie ja. Dzięki temu mógł się w pełni skoncentrować na emocjach - podsumowuje na internetowej stronie Gabriela jego współpracownik i zarazem główny aranżer albumu, John Metcalfe (były członek Durutti Column, znany m.in. ze współpracy z Blur i Morrisseyem). Wszyscy, którzy cenią charakterystyczną, delikatną chrypę przepełnioną żalem i tęsknotą, będą wniebowzięci - w tej dziedzinie Gabriel prześcignął sam siebie. Najlepszym tego przykładem może być „The Book Of Love” Magnetic Fields.
Zgodnie z tytułem, Peter Gabriel całkiem sprawnie drapie swoich faworytów po plecach. Jednak co 12 głów to nie jedna, i można oczekiwać, że covery przygotowane w rewanżu, będą jeszcze ciekawsze.