Ostatni album New Model Army zaczyna się informacją o krachu gospodarczym w 2008 roku. Podobno ucieszyłeś się, kiedy się o nim dowiedziałeś?

Justin Sullivan: Przyznaję, że dla mnie była to świetna wiadomość. Oczywiście wielu ludzi straciło wtedy pieniądze i pracę, ale świat wreszcie zrozumiał, że bankowcy i finansowe rekiny wypowiadające się w telewizji martwią się i dbają tylko o siebie. Przyznają sobie gigantyczne premie, zaciągają długi... Kiedyś to musiało się skończyć. Po hossie, którą mieliśmy przez 20 lat, musiała przyjść bessa. To prawo kapitalizmu. Tylko bankowcom wydawało się, że zawsze może być pięknie, a kiedyś przecież musi przyjść jesień. Zresztą po niej znowu będzie lepiej, wszystko obudzi się na nowo. Kiedy jednak po krachu ktoś powiedziałby, że po półtora roku banki będą działały dokładnie tak samo, nie zdziwiłoby mnie to. Ważne, że teraz, kiedy widzimy tych zadowolonych bankowców mówiących o gospodarce, wiemy, że kłamią. Więc tak naprawdę nie są tacy mądrzy.

Reklama


Czyli tytuł płyty „Today Is a Good Day” określa dzień krachu gospodarczego?

W pewnym sensie tak. Kryzys był świetny, żeby pisać, i jesień zresztą też. Im mroczniej jest dookoła, tym łatwiej mi się tworzy. Dla płyty bardzo ważna była jeszcze inna data. Większość piosenek napisałem po krachu, w październiku 2008. W studio skończyliśmy wstępne przygotowanie materiału. Wtedy zmarł wieloletni przyjaciel NMA i producent płyty Tommy Tee, a album nabrał nieco innego kształtu. Jego siostra powiedziała nam na pogrzebie, że musimy nagrać najlepszą płytę, na jaką nas stać, dla Tommy’ego. Uważam, że sprostaliśmy zadaniu, to najlepszy album NMA od początku lat 90. Śmierć Tommy’ego scaliła zespół, wreszcie wiedzieliśmy, czego chcemy. Była dla nas swego rodzaju katharsis. Muszę przyznać, że gdyby nie krach i śmierć Tommy’ego, płyta nie byłaby taka dobra. Są też jednak na „Today Is a Good Day” piosenki niezwiązane z tymi wydarzeniami. „Arm Yourselves and Run” na przykład została napisana tuż po rozpoczęciu wojny na Bałkanach. Miesiąc wcześniej graliśmy w Belgradzie koncert. Piosenka przeleżała kilka lat, zanim uznaliśmy, że jest na nią dobry moment, że pasuje na „Today Is a Good Day”. Ważne też jest dla nas to, że nagraliśmy płytę na żywo. Wspólnie stanęliśmy z instrumentami w studio i zarejestrowaliśmy materiał. Bez żadnych elektronicznych dodatków. NMA brzmi na żywo tak jak na płycie.


Skoro łatwiej wam się tworzy w kryzysie, NMA nie miałoby racji bytu w raju?

Na pewno nie. Nie jesteśmy popowym zespołem, który chce na scenie uszczęśliwić siebie i innych. Nie jesteśmy Armią Zbawienia, śpiewamy przecież o ciemnej stronie życia. Zresztą uważam, że dobra sztuka nie mogłaby powstawać w raju. Jeżeli jesteś szczęśliwy i wszystko idzie po twojej myśli, nie masz potrzeby tworzyć.


Jest kryzys, ale na przykład w Polsce od kilkunastu miesięcy mamy niespotykany boom na koncerty. Większość z nich zostaje wyprzedanych kilka miesięcy wcześniej.

Reklama

Wcale mnie to nie dziwi. Ludzie potrzebują więcej muzyki, a szczególnie potrzebują jej w ciężkich czasach. To jedyne dla wielu, co ma sens. Chcą usłyszeć prawdę, a wiedzą, że nie usłyszą jej w telewizji, tylko ze sceny.



NMA przez 30 lat też nie ominął kryzys?

To normalne, że mamy rotacje w zespole, zmarł nasz perkusista Robert Heaton, niektóre płyty sprzedają się lepiej od innych. W ogóle sprzedajemy coraz mniej krążków, bo ludzie wolą ściągać muzykę z internetu. Małe kryzysy mieliśmy, ale krachu jeszcze nie. Na jesieni przyjdzie czas podsumowań. Ruszymy w specjalną trasę podsumowującą 30 lat NMA. Powstanie też film dokumentalny o NMA. Na razie skupiamy się na „Today Is a Good Day”. Nie patrzymy wstecz.


Wciąż mieszkasz w Bradford, gdzie się urodziłeś. Nie jest to urodziwe miejsce, przemysłowe miasto pełne ludzi bez pracy. Nie myślałeś nigdy o mieszkaniu nad morzem albo w Londynie?

Jak zaczynałem grać, marzyłem o tym, żeby kiedyś przenieść się do Kornwalii. Szybko jednak zrozumiałem, że kiedy bym to zrobił, skończyłbym się jako artysta. Lubię tam jeździć, ale nudziłbym się, gapiąc się na morze. Niewiele by z tego wynikło dla mojej twórczości. Są tacy muzycy, którzy po zarobieniu pieniędzy spełniają swoje marzenia i lądują gdzieś w ciepłych krajach, tylko że wtedy kończy się ich kreatywność. Artysta, który znalazł to, czego szukał, jest martwy. Dlatego nadal żyje w Bradford, dziwnym, mrocznym, biednym miejscu, w którym ogromną część mieszkańców stanowią emigranci, i im też nie wiedzie się najlepiej. Dobrze jest tam być artystą.


Masz czterech braci i dwie siostry. Nie ma wśród z nich prawnika ani handlowca. Cała twoja rodzina buntuje się przeciwko systemowi?

Nigdy na to tak nie patrzyłem. Moje rodzeństwo rozjechało się po świecie i tak się złożyło, że też są artystami. Nie dorastaliśmy jednak w poczuciu, że za wszelką cenę musimy wydostać się z Bradford. Nie dojrzewaliśmy w atmosferze przygnębienia. Pieniędzy nigdy w domu nie brakowało. Rodzice zawsze wpajali nam tylko, że nie są one najważniejsze, że powinniśmy spełniać swoje marzenia, rozwijać fascynacje, a nie zajmować się wyścigiem za pieniędzmi. Dlatego właśnie ja gram w NMA, a moja siostra na przykład jest tancerką w Egipcie.


Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z Polską?

Jako nastolatek, w latach 70. Chociaż tak naprawdę nie byłem wtedy w Polsce, tylko w Czechosłowacji, na Węgrzech i we wschodnich Niemczech. Zdawałem sobie sprawę z tego, co się dzieje za żelazną kurtyną. Dla mnie i mojego pokolenia punkowców była to bardzo pociągająca część Europy, mroczna, nieprzewidywalna. Podobało mi się, że waszym życiem nie kierował pieniądz, za który i tak nic nie mogliście kupić. Zdecydowana większość społeczeństwa była przeciwko komunistom, i to je bardzo łączyło, tak jak brak pieniądza. Liczyli się ludzie. To mi się podobało.



Pierwszy raz zagrałeś w 1988 roku w Warszawie na festiwalu muzyki awangardowej „Marchewka”.

To był fascynujący czas. Z jednej strony byliście wypaleni kilkudziesięcioma latami komunizmu, a z drugiej bardzo żądni zmian. Przypominało mi to trochę pobyt w USA w latach 70. Ameryka była wtedy wypalona Wietnamem i polityką Nixona. Ludzie oczekiwali zmian. Fascynują mnie takie momenty. Kiedy na przykład burzono mur berliński, byłem w Dreźnie. Miałem szczęście, bo pociągają mnie zmiany, nie znoszę stagnacji. Lubię wiosnę i jesień, bo wtedy się najwięcej zmienia. Lato i zima mnie nudzą. Społeczeństwa zmieniające się, szukające są ciekawe. Dlatego tak lubię tu przyjeżdżać, bo wy cały czas jeszcze szukacie swojego miejsca. Czy idziecie dobrą drogą, to się jeszcze okaże.


Dwukrotnie graliście też na festiwalu w Jarocinie.

Pierwszy raz na początku lat 90., ostatni w zeszłym roku. Pamiętam ten występ, bo przed nami grała Armia. Znam ich nagrania już od kilkunastu lat, ale w Jarocinie powalili mnie na kolana. To był jeden z najlepszych występów live, jakie w ogóle widziałem. Mają znakomitego młodego perkusistę. Jestem ich prawdziwym fanem.


Zawsze powtarzasz, że w Polsce gra ci się wyjątkowo, co takiego jest w polskiej publiczności, co ci się tak podoba?

W Polsce ludzie mają umiejętność wyłapywania fałszywości, wiedzą, kiedy coś jest bezpośrednie. Lubicie sztukę ekspresyjną, a NMA właśnie takie jest. W Anglii ludzie myślą inaczej. Boją się emocji, okazywania słabości. Wolą ironiczną stronę sztuki.


Wiem, że potrafisz powiedzieć „czosnek” i „dobry faszysta to martwy faszysta”, jakieś nowe słowa w twoim polskim słowniku?

Chyba nie... Z tym czosnkiem to była niesamowita sprawa. Graliśmy wtedy w Krakowie i w pewnym momencie wszyscy zaczęli krzyczeć „czosnek”. Nie mogłem zacząć nowej piosenki. Uciszyłem ich dopiero wtedy, gdy powiedziałem po polsku „dobry faszysta to martwy faszysta” (śmiech).