Zagraliście w Warszawie dwa specjalne koncerty, każdy z innym repertuarem. Dlaczego zdecydowaliście się wystąpić z tym projektem właśnie w Polsce?
Carl McCoy: Tak naprawdę zdecydował koncert, który graliśmy w Polsce dwa lata temu. Byliśmy wtedy tu po raz pierwszy i było to fantastyczne doświadczenie, a publiczność wspaniała. Od tamtego czasu bardzo chciałem zagrać tu jeszcze raz, właśnie z jakimś specjalnym projektem. Poza tym Polska jest dla nas cały czas nowym terytorium, które warto poznać.
Szkoda tylko, że pogoda niespecjalnie sprzyja zwiedzaniu...
Kompletnie mi to nie przeszkadza. Tym bardziej że gdy przyjeżdża się na koncerty, i tak nie ma czasu na zwiedzanie.
A skąd pomysł na dwa różne koncerty? Nie łatwiej zagrać jeden dwugodzinny set?
Była i taka koncepcja, ale szczególnie zależało mi na tym, żeby jeden koncert wypełnić starszym materiałem, drugi zagrać trochę mocniejszy, jeszcze bardziej mroczny.
Podobne koncepcje zwiastują często chęć pożegnania się z publicznością...
O tym w ogóle nie ma mowy!
Ale od czasu premiery ostatniej płyty Fields of the Nephilim „Mourning Sun” minęło prawie pięć lat. Pracujecie nad nowym materiałem?
Ja zawsze pracuję nad nowymi piosenkami. Ale przyznaję, że ostatnie lata nie były dla mnie łatwe. Mieliśmy ciągłe problemy z ustabilizowaniem składu, na szczęście w zeszłym roku udało się wreszcie zgromadzić świetnych muzyków, którzy dobrze się rozumieją, i teraz razem pracujemy nad nowymi kompozycjami.
Zmiana składu oznacza też zmiany w stylistyce? W końcu grasz teraz z ludźmi, którzy gdy ukazywał się debiut Fields of the Nephilim, mieli po kilka lat...
Na pewno jakieś zmiany są nieuniknione – wszystko się wokół zmienia, my też. Ale nie będziemy nagrywać płyty w taki, a nie inny sposób tylko dlatego, że to jest akurat teraz modne. Zresztą zanim wydamy premierowy materiał, już wkrótce ukaże się pierwsze koncertowe DVD Fields of the Nephilim. To występ, który daliśmy w zeszłym roku w Londynie w Shepherd’s Bush Empire.
To akurat miejsce wymarzone dla waszych występów (wiktoriański teatr, który został przerobiony na salę koncertową)...
Rzeczywiście, choć oczywiście czynnikiem decydującym było brzmienie i jakość samego koncertu. Ale w Londynie zawsze gra mi się dobrze. To moje rodzinne miasto, czuję z nim silną więź. Koncerty tam są dla mnie zawsze silnym przeżyciem.
Niedawno w Wielkiej Brytanii na DVD i Blu-rayu ukazał się kultowy film Richarda Stanleya „Hardware”. Dla wielu osób to przede wszystkim film, w którym wystąpił Carl McCoy. Teledyski Fields of the Nephilim zawsze były bardzo filmowe. Nie korciło cię, żeby kontynuować aktorską karierę?
Kino jest wielkim wyzwaniem – chyba zbyt wielkim, jak na moje możliwości. Z „Hardware” było o tyle łatwiej, że właściwie zagrałem tam samego siebie. Richard Stanley to mój przyjaciel i gdy poprosił mnie, żebym zagrał, zgodziłem się bez wahania. A on za to realizował teledyski Fields. Ale kolejnych propozycji – a pojawiały się takie – już nie chciałem przyjąć. Nie czuję się aktorem. Nie robię też jakiegoś specjalnego show na scenie. Moją pracą jest muzyka i wolę się na niej skupiać. Ale mam nadzieję, że w filmie nie powiedziałem ostatniego słowa. Chciałbym samodzielnie zrealizować film, który byłby naturalnym przedłużeniem filozofii Fields of the Nephilim.
Skąd u ciebie tak silne zainteresowanie okultyzmem? U wielu muzyków to poza, chęć zdobycia młodej, niby-zbuntowanej publiczności. U ciebie wygląda to o wiele bardziej naturalnie.
Od młodości byłem zainteresowany pismami Aleistera Crowleya i działalnością Austina Spare’a (angielskiego artysty i filozofa, który wierzył, że opętał go duch Williama Blake’a – red.). Niczego nie robię pod publiczkę, nie interesuje mnie, co inni sądzą o moich przekonaniach, mojej filozofii. Albo się to komuś podoba, albo nie. Poza tym nie udaję, że idę w ślady Crowleya czy kogokolwiek innego. Jestem jego wielbicielem, ale nie naśladowcą.
A propos naśladowców. Czy na brytyjskiej scenie muzycznej widzisz dziś jakieś zespoły, które mogłyby wywołać muzyczną rewolucję, taką jak punk w latach 70. czy rock gotycki w 80.?
Nie śledzę uważnie tego, co się dzieje na scenie muzycznej – nie tylko dlatego, że nie mam na to czasu, ale także dlatego, że po prostu przestało mnie to interesować. Brytyjski rock stracił coś, co kiedyś go napędzało – pasję. Punk, rock gotycki, heavy metal w latach 70. i 80. były szczere, bezpośrednie. Potem część zespołów przestała działać, inni zwrócili się w stronę komercji, wszystko się rozpadło. A te młode zespoły, które teraz robią karierę międzynarodową, niczym się od siebie nie różnią. Arctic Monkeys, Kaiser Chiefs... Wszyscy wyglądają tak samo, grają tak samo... Nie ma w tym szczerości, jest tylko kalkulacja zysków.
Co w takim razie zostało z potęgi brytyjskiego rocka?
Niewiele, ale są zespoły, które cały czas są wierne swoim ideałom i cały czas grają z pasją. Choćby takie, jak New Model Army czy Killing Joke.
Oba wkrótce zagrają w Polsce.
No to przyjeżdża do was prawdziwa czołówka brytyjskiej sceny (śmiech). Justin Sullivan i Jaz Coleman (liderzy, odpowiednio, NMA i Killing Joke – red.) to ludzie, którzy cały czas czują muzykę, nagrywają świetne płyty i grają świetne koncerty. Są niezniszczalni.
Mam nadzieję, że wy też nie skończycie jak The Sisters of Mercy, grając koncerty, ale nigdy nie nagrywając nowej płyty?
To oni jeszcze koncertują? Nie wiedziałem. Nie, tak w naszym przypadku nie będzie. Jak wspominałem, szykujemy nowy materiał, po Fields of the Nephilim można oczekiwać jeszcze wielu niespodzianek. Nie czuję się zmęczony tym, co robię, więc mam zamiar robić to jak najdłużej.