W przypadku dwóch pierwszych wykonawców już EP-ki wróżyły dobrze. Nagrana dwa lata temu "Tar" Kysta ujawniała niebanalny pomysł na brzmienie. 18-letni Bartek Wołyniec ze Szczecinka przez pewien czas współpracował z trójmiejską wytwórnią Nasiono Records, która w zeszłym roku wydała jego EP-kę "Hypochondriac Queen", już wówczas wskazującą na dobre muzyczne fascynacje młodego wokalisty i muzyka (jego falset brzmi jak głos Jeffa Buckleya).
Kilka lat poszukiwań, pomoc doświadczonych muzyków (w przypadku Kysta takich jak: Maciej Cieślak, Macio Moretti i Tomek Ziętek), i talenty procentują.
Kyst to projekt 20-letniego sopockiego multiinstrumentalisty Tobiasza Bilińskiego, powstały w 2007 r. w Norwegii. Udzielali się w nim wówczas także Jens Kaupang i Pavel Dahle. Wówczas powstała "Tar", a po powrocie Tobiasza do Sopotu do zespołu dołączyli Adam Byczkowski, Marcin Turzyński i Jacek Rezner.
Debiutancki album "Cotton Touch" wydali własnym sumptem, tworząc wcześniej label Gingerbread Records. To płyta na wskroś osobna, mimo że niewolna od inspiracji dokonaniami grup indierockowych i miejskim folkiem zza oceanu. Prócz tego, że wypełnia ją muzyka z wyższej alternatywnej półki, świetnie zagrana i zaśpiewana, to "Cotton Touch" imponuje artystycznym wyważeniem. Folkowe gitary, wiolonczela, fortepian, harmonijka, dzwonki i śpiew – ale rozpięte na onirycznych kompozycjach w dość nieprzewidywalnej konfiguracji. Melodia przechodzi w nostalgiczny dwugłos, gitarowy klangor zamiera w kulminacji, by przerodzić się w fortepianowo-wiolonczelowy motyw ("Climb Over").
"Cotton Touch" nagrali muzykalni ludzie, którzy mają pojęcie o tym, jak rozłożyć akcenty między ciszą a dźwiękiem, napięciem a luzem w utworze. Album ten jest jednym z najlepszych, jakie powstały ostatnio w Polsce. To bardzo mocny debiut, od którego Kystowi trudno będzie się odbić.
>>> Czytaj dalej
Inne nadzieje budzi płyta Bartka Wołyńca, którego śmiało można nazwać jednym z pierwszych polskich songwriterów na modłę amerykańską. Nie tylko dlatego, że sam śpiewa na debiutanckiej "Wirmentacha" - on po prostu wszystko robi tu sam: komponuje, gra na instrumentach, sam nagrał wszystkie partie i obrobił je komputerowo.
Efektem jest album bardzo różnorodny, zwracający uwagę udanymi, odważnymi kompozycjami, niebanalnymi rozwiązaniami instrumentalnymi (jak kameralne brzmienie fortepianu zestawione z gitarą elektryczną, delikatny falset połączony z elektronicznymi ornamentami, przesterowana gitara w subtelnej balladzie) i głosem. Nie pamiętam już, który z naszych wokalistów potrafi śpiewać i wysoko, i nisko, czysto i oryginalnie zarazem.
"Wirmentacha" ma fajne, surowe brzmienie. Do tego jest pocięta, zdekonstruowana, a potem zsamplowana z różnych mrocznych wyobrażeń wokalisty, jest w niej wszystko, co fascynuje Bartka, od psychodelii po freak folk, od klasyki przez jazz i blues po rock, od ballady po muzykę filmową.
Byłyby to najmocniejsze debiuty tego roku, gdyby nie Niwea, projekt duetu: Wojciech Bąkowski (Penerstwo, Czykita, Kot) i Dawid Szczęsny, który nagrał płytę "01". Mroczny grime, elektronika, poezja ulicy mieszają się w tym poruszającym albumie. Bąkowski mówi o polskim brudzie i smrodzie, o wstydzie, o wszystkim, o czym wolelibyśmy zapomnieć. Ale mówi tak, że niewielu będzie potrafiło go słuchać z zimną krwią. Międli słowa o ohydzie życia ze światłami hipermarketów odbijającymi się w oknach szarych bloków i o skretyniałej rodzicielce ("Miły młody człowiek").
Poszarpane teksty Bąkowskiego podbija industrialny puls przypominający odgłosy miasta. Może na początku odrzucicie słowa, cały radykalizm tego projektu, sięgającego do dna polskich upokorzeń i traumatycznej wspólnoty kulturowej. Ale będziecie musieli ich słuchać, bo Bąkowski jest jak szaman: wciąga w głąb tych potworności, uśmiechając się szeroko.