Może chciała udowodnić sobie i innym, że jeszcze potrafi robić muzykę, a może po prostu zrozumiała, że właśnie muzyka była najważniejsza w jej życiu? To w końcu ona była muzą Kurta Cobaina i wokalistką, której charakterystyczną manierę śpiewu naśladował. Więcej – była kobiecym głosem rockowej Ameryki lat 90., a świadectwem tego są takie przeboje Hole z tego czasu, jak „Doll Parts” czy „Softer, Softest”.

Reklama

Ilu z czytelników kolorowych pism, w których pojawiają się zdjęcia naćpanej Courtney, pamięta dzisiaj, że drugi album Hole „Live Through This” z 1994 roku był jedną z najważniejszych płyt dekady? I że miał premierę zaledwie parę dni po tym, jak mąż Courtney, Kurt Cobain, zastrzelił się w ich domu w Seattle, co czyni samą Love tragiczną postacią?

Tak jak Kurt był głosem generacji „X” i rzecznikiem zbuntowanej młodzieży początku lat 90., tak Courtney była wzorem dla wokalistek. Możliwe, że Gwen Stefani, Pink czy Karen O. nie miałyby z kogo czerpać inspiracji, gdyby nie Love. Szokując, wpływała na śpiewające kobiety – brały z niej mnóstwo, począwszy od głosu i arogancji, a skończywszy na podwiązkach, gorsetach i diademach we włosach. Do teraz wiele niegrzecznych dziewczynek z gitarą kopiuje jej wyuzdany sceniczny image.

Ale dziś niewiele zostało z dawnej legendy i głosu Courtney. Hole nagrali jeszcze jeden dobry album – „Celebrity Skin” (1998), od którego rzężących gitarowych riffów jak z lat 70. i wydartego z gardła, rockowego wycia Love ciarki przechodziły, mimo że momentami był to mocno wygładzony rock. Nigdy już nie zrobili drugiego „Live Through This”, ale „Celebrity Skin” zdobył świetne recenzje i był ich najlepiej sprzedającym się albumem. A potem był koniec. Bo wdowa po Cobainie zaplątała się w narkotykowo- alkoholowe uzależnienia i skłóciła niemal ze wszystkimi.

Reklama



Po nieudanej solowej płycie „America’s Sweetheart” (2004), którą próbowała ożywić wizerunek rockowej diablicy (bezskutecznie), Love na kilka lat zamilkła. Od 2007 jednak zbierała ludzi wokół pomysłu na nową płytę i reanimowała Hole. Kto wie, może dlatego, że nie ma w zespole miejsca dla gitarzysty i kompozytora Erica Erlandsona, który współtworzył Hole w latach 90., a może z powodu jej nałogów, mało kto wierzył, że Courtney będzie w stanie przywołać ducha grunge’owego zamętu z czasów pierwszych sukcesów zespołu.

A jednak się udało. Poza charczącymi, lekko przesterowanymi gitarami i zdartym wokalem Love bronią się same kompozycje. Bezpretensjonalnie brzmią „Samantha”, nostalgiczny tytułowy „Nobody’s Daughter”, „Honey” czy „Skinny Little Bitch”, który napisała Love. W tle melodyjnych utworów pobrzękuje gitara akustyczna nadająca im sentymentalny ton. To w końcu muzyka wyciągnięta z lamusa historii, z miejsca, gdzie kiedyś nosiło się koszule w kratę, a człowiek mógł żyć samym dźwiękiem strun.

Album zrobili ludzie, którzy kiedyś pisali piosenki Hole: Billy Corgan (The Smashing Pumpkins) skomponował dwa utwory, a Linda Perry – pięć kolejnych. Więc nawet gdy album traci tempo („Someone Else’s Bed”, „For Once In Your Life”), nie przestaje unosić się nad nim grunge’owy smutek, którego próżno szukać na wydawanych teraz rockowych krążkach. To coś, co przemówi do fanów Hole, którzy kupią tę płytę właśnie dlatego, że jest do bólu tradycyjna i szczera tak, jak tylko może być Courtney Love (np. w konfesyjnym „Letter To God”). Bo choć udany, „Nobody’s Daughter” to album – kompromis między prawdziwym rockiem, który zmieniał dzieje, a melodyjnym pop-rockiem. Brak tu krwistych „Doll Parts” czy „Malibu”, teksty rażą schematyzmem (ćpun spotyka dziwkę, ona go kocha, a on kocha narkotyki), a gdyby trzeźwo ocenić możliwości wokalne Love... Cóż, słychać, że jej głos jest cieniem pięknej przeszłości. Krótko mówiąc – najwięcej na tej płycie Courtney Love naśladującej Courtney Love, ale nic dziwnego skoro ostatnie lata spędziła, grając rolę skandalistki. Na szczęście pozostaje jeszcze muzyka, a jej nie sposób tutaj nie uwierzyć.