MACIEJ KARŁOWSKI: Co robi Tomasz Stańko po tym, jak zapowiedział, że rozważa zaprzestanie występów ze swoim słynnym kwartetem?
TOMASZ STAŃKO: Nie, nie. Z kwartetem będę grał, jak najdłużej się da. Będzie się to jednak niewątpliwie zdarzało rzadziej, choćby i z tego powodu, że każdy idzie w swoją stronę, odkrywać własną muzykę. To naturalna kolej rzeczy. W tej chwili nie wiem, jaki będę miał skład. Nie wiem też, jaka będzie moja następna płyta. Myślałem, że może byłoby niezłym pomysłem nagrać coś z Bobo Stensonem. Sporo gram z nim w duetach. Póki co jednak sądzę, że pogram sobie w różnych składach dla samej przyjemności grania.

Reklama

Jednak niektórzy muzycy pojawiają się w pana otoczeniu dość często. Czyżby powoli rodził się nowy zespół Tomasza Stańki?
Za wcześnie jeszcze na nowy zespół. Ale np. Stefan Pasborg, młody perkusista z Danii, to chłopak, z którym lubię grać. To bardzo wszechstronny i wzięty muzyk. Poznałem go na jednym z warsztatów mistrzowskich, jakie prowadziłem w Danii. Zapisał się do mnie, ponieważ chciał grać muzykę free. Potem okazało się, że oprócz zainteresowania free jazzem jest członkiem formacji Ibrahim Electric [duńskiej grupy jazzowej łączącej jazz z rockiem, afro i funkiem - przyp. red.], a to przecież zupełnie inne granie. Od czasu, kiedy zagrałem z nim rok temu, grałem z nim na festiwalu komedowskim, mamy w planie kilku koncertów. Podobnie z fińskim pianistą Alexim Tuomarilą. Z nim z kolei zagrałem koncert na otwarcie muzeum historycznego w Warszawie. O wiele za wcześnie jednak mówić o jakimkolwiek nowym składzie. Póki co chciałbym sobie popróbować gry z różnymi sekcjami rytmicznymi z Europy. Poprzyglądać się młodym muzykom z bliska. Jakoś tak się dzieje, że ostatnio lubię grać z młodymi twórcami.

Od dawna lubi pan grać z młodzieżą.
Niekoniecznie. Takiej zasady nigdy nie przyjąłem. Prawdą jednak jest, że w młodych muzykach jest rodzaj energii, która mnie interesuje i którą lubię. Oni zupełnie inaczej podchodzą do muzyki. Nie ograniczają się do grania w jakimś konkretnym stylu, inaczej czują czas, po prostu inaczej myślą. Przeszukujemy więc powoli z córką europejską scenę i bacznie przyglądamy się, co z tego może wyjść. Czeka mnie więc bardzo przyjemna przyszłość dotykania nowych rzeczy.

Co kieruje pana w stronę tych właśnie muzyków?
Przede wszystkim to są wysokiej klasy muzycy. Np. Alexiego Tuomarilę słyszałem na żywo. Grał kiedyś ze swoim trio przede mną i Bobo Stensonem podczas jednego z festiwali w Oslo. Wielokrotnie mówili mi o nim agenci koncertowi. Chłopak naprawdę ma świetną reputację. Bardzo pochlebnie pisał o nim też Stewart Nicholson. Mnie bardzo spodobała mi się rytmika, skalowość jego gry. W jego muzyce jest ten rodzaj słodyczy, innej niż u Marcina Wasilewskiego, którą lubię. Będę zresztą miał okazję zagrać z jego trio. Z drugiej jednak strony wcale nie jestem przekonany, że będę grał z fortepianem. Nie wiem, czy potrzebuję gwałtownie szukać nowych pianistów. Jest przecież cały czas Marcin Wasilewski - z nim będę grał zawsze, to fantastyczny muzyk.

Reklama

Odnoszę wrażenie, że fani jednak czekają na pana deklaracje dotyczące nowego zespołu.
Wiem o tym. Niestety, nie mogę składać tego typu deklaracji. W mojej muzyce bardzo ważne jest istnienie niewiadomej, tak jak zresztą w improwizacji. Różnorodność jest tym, czego teraz szukam. Tak dla kontrastu do jednorodności, jaką miałem przez wiele lat. To zresztą jest jedyna droga, aby odnaleźć w muzyce rzeczy najbardziej ekscytujące. Wykorzystuję więc okazję, aby tej różnorodności doświadczać. I prawdę mówiąc, propozycji - szczególnie sesyjnych - jest ogromna liczba.

A jednak wcale nie często pan z nich korzysta...
To prawda. Z jednej strony one bardzo cieszą, ale z drugiej chyba nie za bardzo chciałbym się w ten sposób rozdrabniać. Wolę robić rzeczy pod własnym szyldem.

Od dawna wspomina pan o swoich fascynacjach DJ-ami, nowoczesną elektroniką. Był projekt z Niewinnymi Czarodziejami, czy będą następne?
Tak, ciągnęło mnie i ciągnie dalej, ale do tego potrzeba ludzi. Kilkoro miałem okazję spotkać. W tej chwili pracuję nad takim właśnie projektem. Z Niewinnymi Czarodziejami to była muzyka bardziej didżejska. Teraz idzie to w zupełnie inną stronę. Mamy dwóch bardzo ważnych na polskiej scenie producentów: Envee oraz Emade. Pierwszy konstruuje mi groove'y. Piękne, "czarne", swingujące groove'y, drugi wprowadza niezwykłą kreatywność. Poza nimi jest Marcin Masecki na keyboardach, zaśpiewają natomiast Sistars. Te dziewczyny są zupełnie niesamowite. Poza nimi i Miką Urbaniak w takim "czarnym" graniu nie mają w Polsce żadnych konkurentów.

Reklama

Kiedy można będzie tego posłuchać?
Sam jestem ciekaw, jak to się rozwiąże. Na razie wszyscy jesteśmy tym niezwykle podekscytowani. Plan jest, aby zagrać razem podczas plenerowego koncertu z okazji 750-lecia lokacji Krakowa na Rynku Głównym.

Na pana stronie internetowej znajduje się informacja o koncercie w Berlinie podczas projekcji filmu Mariusza Wilczyńskiego "Kizi Mizi". Czyżby po raz kolejny postanowił pan napisać muzykę do jego animacji?
To nie tak. Nie ja pisałem muzykę do tego filmu. W Berlinie natomiast zagram live performance z Włodkiem Kiniorskim. Kinior jest nieprzewidywalnym, fascynującym muzykiem. Pracuje z bardzo dobrym grooverem. Może więc wyjść z tego ciekawa muzyka. Zresztą spotykaliśmy się już kilkakrotnie, bo od czasu do czasu lubię zażyć nieobliczalności Kiniora.

Wróćmy jednak do Mariusza Wilczyńskiego. Jak zaczęła się wasza współpraca?
Współpraca to chyba niedobre słowo. Kontakty między nami nie są wcale nazbyt częste. To znakomity artysta. A jak się zaczęło? Nie pamiętam już, który którego zaprosił jako pierwszy. Koniec końców ja napisałem muzykę do "Niestety", Mariusz narysował dla mnie teledysk do "From the Green Hill". Zdarzało mi się już grać na żywo muzykę do projekcji jego filmów i właśnie tego typu zdarzenie czeka mnie w maju w Berlinie.

Film "Kizi Mizi" będzie miał swoją światową premierę w The Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Czy tam również pan zagra?
Nic o tym nie wiem i nie sądzę, żeby było proste to zorganizować, przynajmniej w tym roku. Faktem jest jednak, że dostałem propozycje zagrania w MoMA, ale dotyczy ona innego projektu - mam zagrać kompozycje filmowe moje i Krzysztofa Komedy. Sprawa jest w toku. Do realizacji tego projektu planuję zaprosić amerykańskich muzyków, rozmawiałem już z Joe Lovano i Jackiem DeJohnette'em.

Jutro będzie można pana usłyszeć na festiwalu Jazz Nad Odrą, który wyrósł przez ostatnie lata na jedną z najważniejszych imprez w Polsce.
Tak - ja, Tuomarila, Pasborg i Sławek Kurkiewicz. Zagramy też inne utwory niż te, które wszyscy znają z ostatnich płyt. Zaczniemy od "Balladyny". W tym samym składzie zagramy również w Warszawie na festiwalu Filmowym Muzyki Komedy.

To dobra wiadomość dla wszystkich, którzy nie mogli pogodzić się z tym, że Tomasz Stańko zaniechał grania wspaniałej muzyki właśnie z "Balladyny", "Leosi", "Bossonossy".
Możliwe. Do tamtej muzyki z kwartetu chętnie teraz wracam i, prawdę mówiąc, bez oglądania się na to, kto czego oczekuje. Mam do czego wracać, a ta purytańskość w naszym jazzie zawsze bardzo mnie śmieszyła. To zaczęło się już w krakowskim "Jazz Klubie". Istniał podział na tradycyjnych i nowoczesnych. Obydwie grupy się nienawidziły. Takie ograniczanie się nigdzie nie prowadzi, bo ciągły rozwój jest w sztuce konieczny. Przynajmniej dla mnie.