"Ta kobieta jest nierealna. Ona nie pochodzi z Ziemi. Po koncercie w Brisbane nie tyle wracałem, co szybowałem do domu. To krystalicznie czysta muzyka prosto z serca" - tak o niedawnym koncercie promującym najnowszą płytę Lisy Gerrard "The Silver Tree" pisze jeden z fanów na oficjalnej stronie artystki. Choć brzmi to jak egzaltowana laurka, trudno nie zgodzić się z jej treścią, bo Australijka od lat elektryzuje publiczność charakterystycznym głosem zasmuconego anioła, zdolnym doprowadzić do łez nawet największych cyników.

Jeśli nie znacie jej dokonań z Brendanem Perrym w ramach Dead Can Dance, zespołu, który dał jej międzynarodową sławę na przełomie lat 80. i 90., na pewno kojarzycie przejmującą pieśń skomponowaną na potrzeby filmu "Gladiator" Ridleya Scotta. To jedno z najbardziej komercyjnych przedsięwzięć wokalistki, za które była nominowana do Oscara.

Na co dzień Gerrard jak ognia unika showbiznesowego blichtru. Mieszka na prowincji w rodzimej Australii, rzadko udziela wywiadów i prawie w ogóle się nie fotografuje. Być może to bliski kontakt z naturą sprawił, że dwa lata temu podczas wspominkowego tournee z Dead Can Dance (Gerrard rozstała się ze swoim partnerem i połową DCD Bredanem Perrym w 1998 roku) publiczność płakała, gdy wokalistka śpiewała swoje "pieśni z zaświatów".

"Współczesny człowiek jest bardzo delikatny, a zarazem zdezorientowany. Ludzie już nie są wspólnotą, tylko samotnymi jednostkami podłączonymi do telefonów komórkowych. Moja szczerość okazała się dla nich wyzwoleniem. Przez chwilę poczuli bliskość drugiego człowieka" - tłumaczy 46-letnia wokalistka.

Choć brzmi to jak nawiedzona grafomańska teoria scjentologa Toma Cruise’a czy fanatyczki kabały Madonny, Gerrard daleka jest od popadania w tanią religijność. Już od początków Dead Can Dance hołdowała intuicyjnej metodzie komponowania muzyki, traktując swój głos jedynie jako nośnik „kosmicznej energii”, przez co jej pieśni często nie posiadały słów o konkretnym znaczeniu. Były wypadkową chwili, nastroju, słowną improwizacją bez narodowości i stylu.

Taka jest również jej najnowsza płyta "The Silver Tree", która właśnie trafiła do sklepów. Gerrard tradycyjnie czaruje anielskim głosem skąpanym w hektolitrach pogłosu i do minimum ogranicza jakikolwiek akompaniament. Nawet sekcja rytmiczna delikatnie pulsuje tylko w kilku momentach. I choć malkontenci będą narzekać, że brzmi to wtórnie i przewidywalnie, trudno oprzeć się dramatyzmowi Gerrard, która działa na słuchacza totalnie, na wszystkich poziomach jaźni.

Podczas koncertów w Australii, gdzie rozpoczęła światową trasę promującą nowy album, Gerrard grała piosenki z różnych okresów kariery. Wszystko wskazuje więc na to, że polscy fani DCD nie będą zawiedzeni. Zgodnie z kontemplacyjnym duchem "The Silver Tree" koncerty mają skromną oprawę, dzięki czemu zachowują intymny klimat nagrań. Wiele utworów zaaranżowano tylko na fortepian i śpiew, choć ponoć ma także nie zabraknąć pełniejszego brzmienia znanego z koncertów Dead Can Dance.

Lisa Gerrard
25 kwietnia, środa
Warszawa, Teatr Roma